wtorek, 14 kwietnia 2015

"Ale to już było i nie wróci więcej..." - Podziękowania

Płaczę, bo prawie rok temu założyłam tego bloga i Cinnybel powstała. Teraz żegnam się z nią, Quinnem i wszystkimi. Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was tymi wszystkimi rozdziałami i choć trochę cieszyliście się na wieść o przygodach tej małej Vaught. Może wylaliście kiedyś na jakimś rozdziale łzy? Albo choć na chwilę Wasze serca się zatrzymały? Powspominajmy! :P

Każda postać jest mi bliska i strasznie mi się z nimi rozstawać, ale kiedyś musiało się to stać. Szkoda, że tak szybko odeszła mi chęć do pisania tego opowiadania. Ale jestem z siebie dumna. To dopiero drugie, które kiedykolwiek udało mi się ukończyć z długiej listy opowiadań. To dzięki Wam w ogóle to ciągnęłam. Gdyby nie Wy, nie byłoby tego wszystkiego.

Chciałabym podziękować:
*mojej najcudowniejszej Gabrieli - gdyby nie ten blog, Cinnybel i komentarze tej dobrej dziewuszki, nigdy zapewne nie natrafiłabym na jej bloga i nie zapragnęła zakumplować się z nią. To jest jedna z najwspanialszych osób, które udało mi się poznać. Bez jej dopingu już dawno rzuciłabym to w cholerę :D Ale na szczęście byłaś. Bogu, dzięki *ociera łzy*. Dziękuję...
*moim niezastąpionym przyjaciółkom i kuzynkom - to one za każdym razem musiały wysłuchiwać moich monologów i rozterek, które czasami doprowadzały je do szewskiej pasji i krzyczały, że mam się zamknąć, ale zaraz mówiły mi, to co uważają o danym pomyśle. Dziękuję...
*jedynych w swoim rodzaju Loks i Faith - Faith to ona właśnie na początku kopnęła mnie, aby założyła tego bloga. Loks każdym swoim komentarzem pchała mnie do przodu i pomagała iść do przodu. Jej słowa były dla mnie bardzo ważne i wyczekiwałam jej opinii z niecierpliwością. Dziękuję...
*wszystkim czytelniczkom, między innymi: mojej słodkiej Aszy, Emily S., Wilczycy1315, Lisicy, Mayi Gabrielle x, Levy i wszystkim innym moim kochanym czytelniczkom! - Wasze wsparcie było nie do ogarnięcia. Każde małe słowo wywoływało na moich ustach uśmiech, kochałam i kocham czytać Wasze komentarze, które dawały takiego ognia do dalszego pisania, że sobie nie wyobrażacie! Nawet nie wiecie jak ja Was uwielbiam <3 Przez Was nie raz w szkole chodziłam pijana szczęściem. Dziękuję...
Z grubsza to dziękuję wszystkim, którzy byli ze mną. Blog obecnie ma 13509 wyświetleń, 551 komentarzy i 22 obserwatorów. To mój mały sukces, z którego jestem dumna... :D

Moja przygoda z bloggerem i Cinny się kończy, ale na pewno nie rezygnuję pisania. Można mnie złapać na wattpadzie - 24 h :D Link do mojego profilu: http://www.wattpad.com/user/Lennie_28 Zapraszam serdecznie do czytania innych moich opowiadań, może przypadną Wam do gustu :D

Więc jeszcze raz dziękuję i wiedzcie, że płaczę... ;-; 

Wasza na zawsze,
Sandra.

Epilog drugiej części - totalny koniec

Jedno bicie serca może zmienić czyiś cały świat. Jeden oddech potrafi podnieść kogoś na duchu i dać kilka sekund więcej. Jeden gest zdolny jest przywrócić u kogoś uśmiech na twarzy. Jedno mrugnięcie pozwala komuś wejść w głęboki stan euforii.
Wszyscy bliscy Cinnybel koczowali przed drzwiami sali operacyjnej. Haymitch nerwowo przechadzał się wzdłuż korytarza, sącząc po kryjomu alkohol z piersiówki. Z każdym łykiem krzywił się coraz bardziej, ale whisky bardzo go uspokajało i pozwalało rozluźnić. Effie i Mercedes patrzyły na niego wilkiem, ale nie przejmował się tym zbytnio. Jego serce nie reagowało na nic, bo było roztrzaskane przez niepokój targający nim odkąd Cinnybel przyjęto do tego szpitala. Odmówił tę piękną modlitwę z Levy, choć nie uważał, że Bóg tutaj pomoże. Wszystko w rękach Arii i zespołu lekarzy, którzy walczą o życie tej małej. Wmawiał sobie, że będzie dobrze, a niedługo ujrzą Cinny zdrową i żywą, ale Aria mówiła, że dziewczyna może umrzeć. Trzeba być dobrej myśli. Zawsze.
Cisza panująca w korytarzu, przerywana jedynie cichym płaczem Venus, dźwięczy w uszach każdego z obecnych. Nikt nie patrzy sobie w oczy, ludzie tulą się do siebie, szukając pocieszenia w swoich ramionach. Levy jako jedyna ma podniesiony wzrok, który utkwiła w ścianie na przeciwko. Jest nieobecna, a dłonie lekko jej drżą. Blux pocierał dłońmi szczupłe ręce Venus. Biedny Quinn siedział pod ścianą i przebierał nerwowo palcami po podłodze. Wydawać by się mogło, że naśladuje ruchy osoby, która gra na fortepianie, ale tak naprawdę on od nowa i wciąż odtwarzał moment, w którym pewna mała istota z wielkim uczuciem oddawała się grze na flecie. Nie mógł pojąć, gdzie popełnił błąd i kiedy ominął moment, w którym miał powiedzieć Cinnybel, co czuje. Myślał tylko o tym, czy znajdzie się okazja na to, aby powiedzieć jej prosto w twarz, to o czym myślał w szpitalu. Bardzo tego pragnął. Nie mógł jej teraz stracić.
-Cinnybel tyle razy uratowała mi życie, nie może odejść. Muszę się odwdzięczyć - szepnęła Venus, ledwo trzymając się na nogach.
-Ej, skarbie. Ona nie odejdzie - zapewnił Blux.
-Cinny zawsze była twardą zawodniczką. Cinna szalał za nią, nigdy nie mogli wytrzymać bez siebie dwóch dni. Ciągle smsy i telefony, czasami doprowadzały mnie do szewskiej pasji, ale podziwiałam ich, bo jako rodzeństwo byli idealni pod każdym względem. Aż chciało się na nich patrzeć. Ta dziewczyna chyba zawsze będzie każdego oczkiem w głowie - wyznała Mercedes, ocierając dyskretnie łzy.
-Nie znałam jej długo, ale była silniejsza od Katniss. To trzeba jej przyznać - wtrąciła Effie swoim piskliwym głosem.
-Na arenie była moim wzorem. Nie tylko na arenie, ale w niewoli u Gabriela też. Wszystkich nas ratowała, a sama cierpiała. Najgorsze właśnie było to, że czasami przez ściany przebijał się jej krzyk. To najstraszniejsza rzecz w moim życiu - ciągnęła dalej Venus, ukrywając twarz w dłoniach.
-Nie uważacie, że ta dziewczyna przeszła zbyt wiele? Najpierw śmierć rodziny, potem jej własne igrzyska, tortury Gabriela, zdrada ojca i teraz to. Los powinien ją choć trochę oszczędzić i pozwolić jej teraz do nas wrócić. To nadal nastolatka, niech cieszy się życiem - powiedziała Effie, opierając się o ścianę.
Kobieta ściągnęła buty i zaczęła sobie masować stopy. Większość biorących udział w rozmowie pokiwała głową na jej słowa. Cinnybel od razu musiała się przeistoczyć w dorosłą, bo tego wymagało życie. Było jej trudniej, bo została wychowana w standardach Kapitolu. Zmiana jej sytuacji nastąpiła nagle i biedna nastolatka musiała się dostosować jak najszybciej. Można uważać, że to nic takiego, ale w życiu człowieka to naprawdę bardzo duże trzęsienie.
-Przestańcie gadać jakby już umarła! - zagrzmiała Levy i spiorunowała wszystkich wzrokiem.
Wiara tej kobiety była niezachwiana i silna. Miała ogromną nadzieję, że niedługo Cinny będzie cała i zdrowa. Pokładała całe swoje serce w tej myśli i ani myślała z niej zrezygnować. Levy to wielka optymistka, więc nie ma zamiaru pozwalać innym na obgadywanie dziewczyny jakby jej tutaj z nimi nie było.

~***~

Wokół mnie rozpościerała się ciemność, a każdy odwrót w którąś ze stron skutkował upadkiem. Zaciskałam zęby i wciąż zdeterminowana wstawałam, aby znaleźć, choć promień światła. Brak jakiegokolwiek błysku w otoczeniu sprawiał, że zaczęłam wpadać w panikę.
W głowie rozpamiętywałam ostatnie wspomnienie przed upadkiem. Najwidoczniej musiałam zemdleć od nadmiaru emocji.
Nie oszukuj się, szepnął głos w mojej głowie. Dobrze wiesz, że umierasz.
Pokiwałam smutno głową sama do siebie. Wiedziałam, że coś się święciło, gdy wróciłam z Dziewiątki. Niemożliwe, abym przeziębiła się, będąc tam. Dlatego tuż po powrocie wzięłam leki. Nie pomogły. To samo działo się, gdy wzięłam je później, przed wyjściem na przyjęcie do Pałacu Prezydenckiego. Przeczuwałam, że leki mogą przestać działać, ale nie aż tak szybko. Miałam zamiar zgłosić się do lekarza, zaraz po tym jak to wszystko zaczęłoby się uspokajać. Ale najwidoczniej nie zdążyłam.
Nie chciałam opuszczać wszystkich ludzi, którzy pozostali ze mną pomimo tego wszystkiego, co wokół się nas dzieje. Haymitcha traktowałam jak ojca, więc sama myśl, że mogę go zostawić rozkrajała moje serce na kilka części. Venus, Mercedes, Levy i Effie to moje przyjaciółki, które nie powinny zostawać same. Chciałam otaczać ich opieką i nigdy nie opuszczać. Blux poradziłby sobie sam, ale co ja poczęłabym bez tego olbrzyma? Nie zostawia się przyjaciół w potrzebie, a wiedziałam, że Blux chciał coś bardzo ważnego powiedzieć Venus, a nie zrobił tego, bo nie dostał porządnego kopniaka. Zawsze chciałam być dla innych oparciem, opoką, pomocną dłonią. Zostawienie Quinna samego zakrywałoby pod grzech. Kochałam go najmocniej na świecie, nasza więź budowana była stopniowo, a z każdym dniem zakochiwałam się w nim bardziej. Moje odejście mogłoby go złamać, a nie mogłabym patrzeć na jego cierpienie z góry. Co minutę wylewałabym hektolitry łez, a on nawet by o tym nie wiedział.
Może już wypełniłam swoje przeznaczenie i czas odejść na spotkanie z Cinną?, przemknęło mi przez myśl. Swoje wycierpiałam, za moja sprawą zginęło wiele osób. Wystarczyłoby się poddać, a moje cierpienia poszłyby w niepamięć, będąc już jednocześnie tylko wspomnieniem.
Zmrużyłam oczy wściekła na siebie. Wmawiałam sobie, że musiałam walczyć. Chociażby dla samej siebie. Chciałam być na Ziemi i byłam tego doskonale świadoma. Żadne przeznaczenie nie powinno mnie obchodzić.
Wtem w moim rozumowaniu utwierdził mnie krzyk dobrze mi znanej kobiety, który rozbrzmiał wyraźnie w ciemności:
-Cinnybel, słyszysz mnie? Nie poddawaj się teraz! To najgorsza część, razem damy radę. Trzymaj się! Dla siebie, dla mnie i dla nich wszystkich!
Rozglądałam się za Arią, ale nigdzie tutaj się nie pojawiła. To chyba była tylko moja wyobraźnia. Ale zaraz usłyszałam bardzo wyraźnie damski śmiech tuż za mną. Odwróciłam się błyskawicznie, ale nic nie dojrzałam. Poczułam coś na ramieniu i odskoczyłam z krzykiem. Nagle całą powierzchnię wokół mnie zalała oślepiająca biel. Gdy mój wzrok przyzwyczajał się do jasności jakaś kobieta powiedziała gładkim i mrocznym tonem:
-Coś czuję, że się poddasz.
Zwróciłam swój wzrok na postać przede mną. Wychudzona sylwetka, owinięta w czarny, smolisty płacz, zdający się mieć fakturę cienia, sięgający jej do kostek. Dama miała długie do pasa krucze włosy i czarne, przypominające otchłań bez wyjścia oczy. Usta koloru świeżej krwi odcinały się na białej jak śnieg skórze. Stała wyprostowana i z dumnym uśmieszkiem na ustach. Odrzuciła zamaszystym gestem kaptur i rzuciła mi pełne wyższości spojrzenie.
Uniosłam brew w geście zdumienia.
-Kim ty jesteś? - zapytałam.
Pani przede mną wybuchnęła głośnym, pogardliwym śmiechem.
-Jestem Śmiercią, skarbie. Przyszłam się o ciebie upomnieć - wyjaśniła mi kobieta.
Prawie udusiłam się powietrzem. Kaszlałam, wytrzeszczając na nią oczy, a ona jedynie przyglądała mi się martwymi oczami.
Nagle poczułam jak ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się, ale zaraz odskoczyłam, bo obok mnie stał chłopak o dużych, przyjaznych oczach i delikatnym uśmiechu. Jego jasne blond włosy okalały mu twarz, a sylwetka odziana w białą albę, nawet w białym pomieszczeniu raziła w oczy.
-Razem damy radę - wymruczał do mnie i ścisnął lekko moje ramię.
Zmarszczyłam brwi, bo w ogóle nie ogarniałam, co się wokół mnie dzieje. Spoglądałam to w stronę ciemnej postaci, to w stronę jasnej. Śmierć wybuchła śmiechem, ocierając niewidzialne łzy z kącika oka.
-Widzę, że twój Anioł Stróż dostał cynka o twoim nieszczęściu - kpiła ze mnie i młodego chłopaka.
Patrzyłam na niego zdziwiona tym faktem, ale on tylko pokiwał głową. Nie wierzyłam, że w tym dziwnym miejscu mogą się wydarzyć jeszcze dziwniejsze rzeczy, ale to przechodziło moje pojęcie o świecie. Cała zaistniała sytuacja jest dla mnie absurdalna i nie mogłam w nią uwierzyć. Myślałam, że gdy w końcu choroba wykończy moje ciało przyjdzie po mnie Śmierć, wyglądająca jak kościotrup z sierpem w dłoni i krzykiem na ustach "Doigrałaś się!".
-Zostaw dziewczynę w spokoju - grzmi mój Anioł Stróż. - Daj jej wrócić do bliskich. Przecież wiesz, ile wycierpiała. Już ostatnio za dużo śmierci było w Panem. Mało się najadłaś bólu?
Śmierć znudzona spoglądała na swoje paznokcie.
-Strasznie lubię sięgać po jej dusze. To jest takie zabawne. Za każdym razem, gdy miała atak już sięgałam po nią, ale ona zawsze wyrywała się z moich dłoni, z coraz większymi ranami na ciele. Choroba ją zjadała, a ona wciąż ignorowała to, żyjąc z dnia na dzień. Ta mała to silna osóbka, ale czas na nią.
Chłopak obok mnie szarpnął mnie do tyłu, odciągając od kobiety.
-Targujmy się - zaproponował.
Dama prychnęła, aby zaraz zachichotać.
-Chcesz targować się ze Śmiercią? Litości, chłopczyku - zakpiła.
-Daj jej choć trzydzieści lat - poprosił.
-A co dostanę za to w zamian? - chytrze błysnęła zębami.
Anioł zamyślił się, drapiąc się po głowie. Rozmawiali o mnie, jakbym nie była przy nich obecna. Zagryzłam mocno wargi, bo wiem, że teraz stawka jest wysoka. Tym, co mogłam stracić było moje życie. Strasznie dziękowałam chłopakowi obok mnie, że mi pomagał. Byłam doskonale świadoma, że gdyby przyszło mi stoczyć walkę ze Śmiercią sam na sam, wyszłabym z tego jako przegrana i martwa.
-Duszę Paylor - podsunął Stróż.
Na te słowa oczy kobiety zabłysnęły entuzjastycznie. Zmarszczyłam czoło zdumiona takim obrotem spraw. Dlaczego ta kobieta tak się ucieszyła na wieść tak owej propozycji?
-Jeżeli zginie w jakiś spektakularny sposób to umowa stoi - klasnęła w dłonie kobieta.
-Hej, stójcie! Nie zgadzam się na to. Życie za życie? To już sama wolę się oddać niż pozwolić wam zabić jaką inną osobę - buntowałam się, zupełnie nie chcąc się zgodzić, bo kolejna osoba na moim sumieniu przeważyłaby szalę.
-Ty nie masz głosu. Dobijamy targu! - cieszyła się Śmierć.
Mój Anioł spojrzał na mnie, a potem na kobietę przed nami. Zignorował moją osobę i uścisnął wyciągniętą dłoń Śmierci. Nagle poczerniało mi przed oczami, a ostatni krzyk Śmierci brzmiał tak:
-Trzydzieści lat, więcej czekać nie będę!

~***~
Rozłożyłam się wygodnie na chmurze, spoglądając z góry na wszystkich nędznych śmiertelników. Od lat obserwowałam swój cel, patrząc z przyjemnością jak kończy jej się czas. Zostało jej równe piętnaście lat. Cinnybel bardzo dużo udało się osiągnąć przez ten czas. Związała się z Quinnem i urodziła mu dwie śliczne bliźniaczki. Największym jej osiągnięciem było odbudowanie wraz z Haymitchem Dwunastki, która tętniła życiem, piastowana przez Vaught. Do władzy doszła Levy, która dzielnie rządziła krajem. Prezydent Paylor zginęła w zamachu na jej pałac. Ktoś podłożył jej bombę, co mi się bardzo spodobało. Venus i Blux zamieszkali w Czwórce, a Effie stała się prawdziwą gwiazdą w Kapitolu. Aria zakręciła się wokół Abernathy'ego i uwiodła go swoim uśmiechem. Wszyscy byli szczęśliwi, aż rzygać mi się chciało.
Przeciągnęłam się i z westchnieniem znów zabrałam się do pracy. Ktoś musi dbać, aby na świecie nie było przeludnienia.
Rzuciłam ostatni raz okiem na Panem, które swoją siłą porażało wszystkich wokół. Kraj, który jeszcze niedawno sycił się krzywdą swoich rodaków, stał się potężnym, zorganizowanym i szanującym swoich obywateli państwem.
Wróciłam do pracy, która była od zawsze moim przeznaczeniem.

~***~

Wielu ludzi przyczyniło się do zmian w Panem. Większość zginęła, ale otoczenie stało się lepsze. Niektórzy byli źli, inni dobrzy. Każdy z nich wniósł coś do świata i naprawił lub zepsuł jedną rzecz. Lecz na tym polega tworzenie środowiska do życia. Osoby uczące się na błędach i walczące o swoje dominują, prowadząc przez egzystencje innych. Jedną z takich osób była Cinnybel, pomagając wszystkim wokół. Jej historia to idealny przykład jak być silnym i nie zbaczać z obranego przez siebie kursu.
Warto mieć nadzieję na lepsze jutro. A nazywało się ono Panem. Dziś też nazywa się Panem i jutro też będzie się tak nazywać.


Koniec tej historii. Słaby, ale jest. 
PROSZĘ WSZYSTKICH CZYTELNIKÓW, ABY PO PRZECZYTANIU ZAJRZELI DO KOLEJNEGO POSTA, TO DLA MNIE BARDZO WAŻNE, BO PRAGNĘ WAM PODZIĘKOWAĆ. :) 

czwartek, 2 kwietnia 2015

Część druga: Rozdział 14

Chłopak jak najciszej potrafi wchodzi do sali. Na jego twarzy gości grymas, a ramiona są zgarbione pod ciężarem nadziei, która narodziła się w jego wnętrzu. Pokój odstraszał swoją sterylną bielą, kłującą niemiłosiernie w oczy. Wielkie okno wychodzące na ogromny i potężny Kapitol zajmowało prawie całą ścianę. Pod ścianą ustawiono duże, szpitalne łóżko, a wokół niego aparaturę, która swoimi piskami i pikaniem przerywała wciąż i wciąż ciszę panującą w pomieszczeniu. Przy posłaniu siedziała mała gromadka osób. Wszyscy wpatrywali się z napięciem w bladą twarzyczkę wymizerowanej szatynki, nieruchomo leżącej w pościeli. Jej skóra była prawie w takim samym odcieniu jak otaczająca ją chorobliwa biel.
Na kanapie na przeciwko łóżka siedziała Levy, Effie i Mercedes. Na krzesłach trzymając dziewczynę za rękę, siedział Quinn, a po drugiej stronie Haymitch. Venus stała przy oknie i nerwowo przygryzała wargę. Każdy z nich była zmartwiony i bał się o młodą Vaught. Nie mogli jej stracić. Była ich przyjaciółką, która dobrem i siłą przewyższała wszystkich wokół. Kochali jej uśmiech i poczucie humoru. Ta istotka odwagą wykazała się nie raz, a że ostatnimi czasy lekkie załamanie wkradło się w jej życie to tylko wina przeciwieństw losu, którymi obdarzono ją zdecydowanie za hojnie.
Nowo przybyły postanowił przerwać tę ciszę i powiedział:
-Przed szpitalem jest naprawdę wielki tłum dziennikarzy, naprawdę ledwo zdołałem tutaj wejść.
Patrzyli na niego w milczeniu, gdy podchodził do Venus i obejmował ją ramieniem, a ona od razu schowała głowę w jego ramię. Wszyscy w pomieszczeniu wiedzieli, że tą dwójkę coś łączyło od czasów igrzysk, ale nikt nie mówił o tym otwarcie.
-Czego oni chcą, do cholery? - odezwał się Haymitch, którego podkrążone oczy i zgarbiona postawa mówiła dużo o jego samopoczuciu.
-Domagają się informacji o stanie zdrowia Cinny. Lekarze na szczęście nie wpuszczają ich do środka i chronią wszystkie informacje - poinformował Blux, pocierając uspokajającym gestem plecy płaczącej w jego ramię Venus.
-Od dwóch godzin nie wiemy, co robi Aria. Gdzie ona jest? Powinna zajmować się Cinnybel, a nie łazić po szpitalu - rzuciła oskarżycielsko Mercedes.
Haymitch skierował swoje ostre spojrzenie w stronę stylistki.
-Aria robi, co w jej mocy, aby uratować naszą małą dziewczynkę, więc przestań marudzić. Będzie dobrze - zapewniał mentor.
Levy nie odzywała się, gdy w pokoju rozgrywała się dyskusja na temat tego, co można jeszcze zrobić dla młodej Vaught. Wciąż uparcie wpatrywała się w bladą twarz dziewczyny, którą znała bardzo krótko, ale od razu ją polubiła za jej ducha walki i wielką siłę. Cinnybel wiele przeszła, a jeszcze więcej skrywała w sobie. Młoda dowódczyni wiedziała, że jej przyjaciółka mogłaby jeszcze dużo zmienić w tej marnej namiastce państwa. Ludzie poszliby za nią w ogień. Była zupełnie inna niż Katniss. Everdeen załamywała się, gdy dużo rzeczy się na nią zwaliło. Niby była symbolem rebelii, ale z tego co słyszała Levy, bardzo trudno było ją do tego przekonać. Cinny nieświadomie pomagała ludziom, którzy czerpali z niej siłę. Sytuacja w Dystrykcie 9 właśnie pokazała to, że mieszkańcy Panem obdarzyli ją kredytem zaufania. Gdyby ona umarła w narodzie na sto procent zapanowałaby żałoba. Vaughtówna jest ważna dla polityki, ale nie tak bardzo jak dla otaczających ją ludzi. Haymitch traktuje ją jak córkę, więc załamałby się po jej śmierci. Quinn kocha ją nad życie, choć oboje najwidoczniej nie są jeszcze uświadomieni o swojej miłości, jej śmierć zniszczyłaby tego chłopaka. Reszta jej przyjaciół miałaby w sercu wielką, czarną dziurę, którą wydrążyłaby śmierć tej nastolatki, która po wszystkich doświadczeniach dorosła znacznie szybciej niż osoby w jej wieku. Levy podziwiała ją i bardzo cieszyła się, że miała okazję ją poznać. Dlatego postanowiła, że nie da jej tak łatwo odejść. Za bardzo ją polubiła i za dużo szkód wyrządziłaby jej śmierć w sercach ludzi.
Nagle ktoś wszedł do pomieszczenia. Kobieta w białym kitlu zatrzymała się w progu i zmierzyła zmęczonymi oczami osoby w środku.
-A co wy tutaj wszyscy robicie? W pokoju mogą przebywać tylko trzy osoby - skarciła ich.
-Aria, nie rób afery. Przecież wiesz, że dla wszystkich to jest trudne. Chcemy być przy niej - Effie poprawiła swoją sukienkę i zniszczoną już fryzurę.
Pani doktor kiwnęła głową i pozwoliła im zostać. Była doskonale świadoma, że nie wyszliby, nawet gdyby zaczęła krzyczeć. Podeszła do łóżka chorej dziewczyny i zaczęła sprawdzać parametry na maszynach stojących obok. Zapisywała wszystko dokładnie na podkładce. Wiedziała, że jest coraz gorzej. Stan Cinnybel się pogarszał z godziny na godzinę. Wszyscy obecni w pokoju śledzili każdy ruch kobiety. Czuła się trochę skrępowana, ale pracowała dalej. Chciała uratować tę dziewczynę. Miała już prawie wszystko przygotowane. Potrzebowała jeszcze jakieś niecałej godziny i będzie mogła wziąć ją na stół operacyjny, mając nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
-I jak? - niecierpliwiła się Mercedes.
-Nie za dobrze - odpowiedziała spokojnie lekarka.
-Może w końcu zaczniesz coś robić, do cholery? Trzeba ją ratować - wstała z miejsca wściekła stylistka, mocno gestykulując.
Każdy wiedział, że wybuch Mercedes, spowodowany jest wielką troską i zmartwieniem. Kobieta była przyjaciółką Cinny, któremu obiecała chronić jego młodszą siostrę. Biedna sądziła, że wszystko spieprzyła, a Cinna w niebie ją po prostu zje za to wszystko. Powierzył jej opiekę nad młodą Vaught, a stylistka nie zapobiegła żadnej katastrofie, która zdarzyła się w życiu dziewczyny po śmierci jej rodziny. Ale to było całkowicie zrozumiałe, bo Mercedes nie miała możliwości ochronić jej przed igrzyskami czy chorobą. To było niemożliwe.
-Mer, uspokój się - zgonił ją Blux.
-Jak? Powiedz mi, jak mam to zrobić? - w jej oczach pojawiły się łzy. - Spokojnie sobie tutaj siedzimy, kiedy ona walczy o życie. Ta bezsilność mnie zabija. Zabija mnie świadomość, że obiecałam Cinnie, że zajmę się jego siostrą, a teraz ona tutaj leży umierająca! Mam dość! Chcę, aby Cinnybel stała obok mnie żywa i uśmiechnięta, a nie leżała tam i liczyła oddechy, nie wiedząc który będzie jej ostatnim.
Stylistka totalnie się rozsypała. Zaczęła szlochać, ukrywając twarz w dłoniach. Effie wstała i przytuliła ją mocno. Bujała ją delikatnie i szeptała, że to nie jej wina. Opiekunce łamało się serce, gdy patrzyła na całą tę sytuacje. Cinnybel była krnąbrnym trybutem, ale jednym z jej ulubionych. Chciała dla niej jak najlepiej.
-Wyprowadzę ją - oznajmiła Effie swoim piskliwym głosikiem i opuściła pomieszczenie razem z dziewczyną w jej ramionach.
W pokoju zaległa cisza. Nikt nie ośmielił się podnieść wzroku.
-Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ją z tego wyciągnąć - nawet nie zdążyła dokończyć słowa, a jedna z maszyn zaczęła piszczeć.
Aparatura monitorująca pracę serca Cinnybel piszczała tak bardzo, że aż trzeba było zakryć uszy, aby nie ogłuchnąć. Na monitorze zamiast wysokich pagórków, które ukazują moc bicia serca, są tak małe, że niedługo zbliżą się do prostej linii.
Osoby w pokoju ogarnęła panika, gdy zrozumieli, co to znaczy. Odczyt EKG wyraźnie wskazywał, że serce zwalnia. Quinn zerwał się na równe nogi, aby z niedowierzaniem i troską patrzeć jak do środka wbiega tłum lekarzy, którzy odpychają go i pozostałych pod ścianę.
-Nie teraz, Cinnybel daj nam jeszcze godzinę! - krzyczała Aria, krzątając się wokół łóżka.
-Na sale operacyjną z nią! - polecił jej inny lekarz.
-Mój projekt jeszcze nie jest gotowy! - wściekała się lekarka.
-Ona zaraz umrze! Na operację, już! - wrzeszczał starszy od niej lekarz.
Wszyscy się go posłuchali, a zignorowana Aria zmrużyła oczy.
-To moja pacjentka, Boost! Dobrze, zawieźcie ją tam - machnęła ręką i podeszła do skamieniałego Haymitch, który w szoku patrzył jak łóżko z nieprzytomną dziewczyną opuszcza pomieszczenie.
Aria położyła rękę na ramieniu mentora, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Serce jej krwawiło, gdy patrzyła na ból w oczach tego mężczyzny.
-Postaram się ją uratować, tylko muszę wiedzieć czy mam prawo ją teraz operować. Ona może umrzeć na stole. Musicie się na to przygotować - odezwała się spokojnym głosem.
-Jjaa... - jąkał się blondyn. - Zrób, co w twojej mocy.
Gdy pani doktor opuściła pomieszczenie, zapanowała tam cisza. Nikt nic nie mówił ani się nie ruszał. W oczach Quinna widać było łzy i wielką obawę. Nie chciał stracić ukochanej. Jeszcze nie zdążył jej powiedzieć jak bardzo ją kocha, jak bardzo jej potrzebuje.
Levy opadła na kolana i złożyła ręce. Zamknęła mocno oczy, a z jej ust wydobywały się ciche słowa.
-Ojcze Nasz... - modliła się.
-To ta piękna modlitwa - otworzył usta zdumiony Haymitch i od razu dołączył do niej.
W niektórych dystryktach starsze panie uczyły swoje wnuki tej zakazanej przez prezydenta modlitwy. W tamtym momencie te kilka słów, które zachowały się przez kilkaset lat bardzo podniosły na duchu osoby, czekające na cud.


Znów muszę Was przeprosić za to, że tak długo nie dodawałam. Dzisiaj się spięłam i powiedziałam sobie, że muszę, po prostu muszę Wam chociaż zrobić mały prezent na święta. Mam nadzieję, że nie zawiodłam, bo choć krótki to się starałam. 
Teraz chciałabym się z Wami czymś podzielić. Ostatnio rozmyślam dużo nad tym opowiadaniem. Wiecie, że mnie tutaj prawie w ogóle nie ma. To jest ostatni rozdział z tej części, jeszcze tylko epilog i miałam pisać planowaną trzecią część. Bardzo często nękają mnie myśli, aby zakończyć to opowiadanie śmiercią Cinnybel albo chociaż czymś takim. Możecie mnie znienawidzić za te myśli, ale zrozumcie mnie, proszę. Wyobraźcie sobie, że tracicie serce i chęci do pisania tej właśnie historii. To nie jest w ogóle przyjemne. Myślę nad zawieszeniem bloga, ale to skończyłoby się tak, że ja nigdy tutaj nie powrócę, a tego nie chcę. Chcę być dumna, że skończyłam to, a nie zostawiałam Was i Cinnybel bez zakończenia. Nie zdziwcie się, więc gdy naprawdę zakończę to na drugiej części, a może dostanę jakiś zastrzyk weny około premiery Kosogłosa w listopadzie? Nie wiem, co jeszcze zrobię, ale wiedzcie, że jesteście najlepsi! :D
Wesołych Świąt wszystkim życzę! Wszystkiego najlepszego <3 
Pozdrawiam, 
Sandra. ;*

sobota, 28 lutego 2015

Część druga - Rozdział 13

Na początek chciałabym bardzo przeprosić. Za to, że mnie nie było; za to, że tyle musieliście czekać; za to, że nie odpisywałam na komentarze. Równocześnie chcę podziękować za to, ze jesteście. Blog ma ponad 12500 wyświetleń. Nieprawdopodobne, a jednak! Najlepszy prezent na urodziny! Dziękuję! <3 Rozdział nawet długi i jak na mój gust po tak długiej przerwie satysfakcjonujący. Żywię nadzieję, że wezmę się i co dwa tygodnie będzie nowy rozdział, ale nie wiem czy to się uda, bo powiedziałam sobie, że wezmę się za naukę w drugim semestrze. Zobaczymy jak to będzie. Więc już nie przedłużając... Miłego czytania.
Rozdział dedykowany Lisicy. 


  Są takie chwile, kiedy musisz ze wszystkim zmierzyć się samotnie. Masz wokół siebie ludzi skorych do pomocy, ale do ciebie należy poukładanie każdej myśli w swojej głowie.
Mierzyłam się z taką sytuacją zaraz po przylocie do Kapitolu. Najpierw przespałam się z trzy godziny, a potem doszły do mnie wszystkie informacje. Pani prezydent dziś wieczorem chce wydać oświadczenie na forum całego Panem. Nie mam pojęcia, z czym to jest związane, ale mamy się na nim pojawić. Druga sprawa jest taka, że całe to przedstawienie w Dziewiątce było filmowane przez ukryte kamery zamontowane przez Xandera i emitowane na cały kraj. Każdy widział jak toczyłam walkę z własnym ojcem. Myślałam, że wszyscy będą mieć mnie za potwora, ale okazało się, że we wszystkich dystryktach jestem traktowana jak bohaterka narodowa.
Kiedy wszyscy spali w swoich mieszkaniach albo przygotowywali się do wieczoru, ja wzięłam flet i uciekłam z mieszkania Haymitcha, w którym razem z nim mieszkałam. Naciągnęłam kaptur na głowę i przemykałam bocznymi uliczkami Kapitolu. Nie chciałam, aby ktoś mnie zobaczył. Napadliby mnie wtedy dziennikarze i zadawali setki pytań, na które odpowiedzi znalazłabym dopiero w kosmosie.
Na początku nie wiedziałam, gdzie moje nogi mnie prowadzą, ale gdy zobaczyłam znajomą uliczkę, odetchnęłam z ulgą. Szybkim krokiem obeszłam ruiny domu, aby stanąć w zapuszczonym ogrodzie. Przycupnęłam na jednym z gruzów i zaczęłam się rozglądać. Czułam się pusta w środku, ale zaraz wszystkie dobre wspomnienia zaczęły nawiedzać moją głowę. Uśmiechałam się do siebie jakbym była psychiczna. Przypominałam sobie jak na marmurowych podłogach razem z Cinną urządziliśmy sobie ślizgawkę; jak za każdym razem, gdy Cinna nie mógł wymyślić nowego stroju, przychodziłam do niego i grałam mu zabawną melodię, aż się nie rozchmurzał i brał ponownie ołówek w ręce z nowym pomysłem w głowie.
Wybuchłam śmiechem, gdy na pierwszy plan wyszło wspomnienie, kiedy to ja z bratem zrzuciliśmy czekoladowy tort na głowę naszej niani. Zrezygnowała od razu, gdy nasi rodzice wrócili z imprezy. Mieliśmy wtedy taki ubaw.
Pokręciłam głową i wyciągnęłam flet z futerału. Delikatnie dotknęłam zimnego metalu i porwał mnie nurt myśli.
Po powrocie od razu chciałam się skontaktować z Quinnem, ale powiedziano mi, że wypisali go ze szpitala na jego własne życzenie. Chciałam z nim pogadać, więc zadzwoniłam do jego rodzinnego domu, ale na moje nieszczęście odebrała Namissa, jego siostra, która szczerze mnie nienawidzi. Nakrzyczała na mnie, że mam trzymać się z daleka od jej braciszka. Miała taki władczy ton głosu, że byłam w stu procentach pewna, że jest spokrewniona ze Snowem. Zrobiło mi się strasznie przykro, ponieważ wracając do stolicy marzyłam tylko o tym, aby ujrzeć go całego i zdrowego.
Do tego ojciec. Bolało mnie to, że potraktował mnie jak niechcianego bękarta. Kto normalny mówi własnej córce, że jej nie chciał? Takie słowa to był cios poniżej pasa, nawet dla mnie. Uważałam się za silną osobę, stawiającą czoła wszystkim i wszystkiemu. Ale najwidoczniej jedna bliska mi osoba mogła zburzyć całą moją psychikę.
Dzisiaj po przebudzeniu czułam się strasznie. Migrena, duszności, nudności. To nie może być moja choroba, ponieważ przed wyjazdem do Dziewiątki brałam lekarstwo. To było zaledwie wczoraj! Może to przez stres wywołany dzisiejszym spotkaniem z panią prezydent albo wszystko to wina tych wydarzeń, które stłoczyły się jedne na drugich.
Odetchnęłam głęboko i pokręciłam głową, wyrzucając wszystko z głowy. Przypomniałam sobie melodię, którą grałam zawsze na urodzinach matki. Powoli wstałam i po prostu zatraciłam się w muzyce. Kołysałam się lekko i próbowałam ignorować cały otaczający mnie świat. W głowie pojawiły się wszystkie słowa, które mama kierowała do mnie po tym jak zagrałam jej tę piosenkę. Podobało jej się jak rzadko kiedy. Wtedy byłam mile połechtana, ale teraz ledwo mogę odpędzić się od każdego komplementu przez nią wypowiedzianego.
Przerwałam gwałtowanie i zaczęłam całkiem inną piosenkę. To grywałam, gdy nie mogłam spać. Wychodziłam na strych i po prostu pozwoliłam sobie popłynąć w głąb mojego zawiłego umysłu. Spojrzałam w górę i z podziwem, nie przerywając gry, wpatrywałam się w powoli zapadający zmierzch. Miałam co najmniej trzy lub cztery godziny do wystąpienia Paylor w Pałacu Prezydenckim.
Swoją całą uwagę skupiłam na instrumencie, nie kontaktując z otoczeniem. Gdy skończyłam piątą z kolei melodie, musiałam odsapnąć. Wzięłam głęboki wdech i pewna, że za mną stoi kamień, na którym siedziałam wcześniej, całym ciężarem ciała zwaliłam się do tyłu. Chyba źle oszacowałam odległość i z hukiem wylądowałam na ziemi usłanej małymi kamieniami. Zaczęłam jęczeć, bo teraz bolała mnie nie tylko głowa, ale też tyłek.
Wkurzona wstałam i otrzepałam spodnie z kurzu. Powoli i ostrożnie usiadłam na większym głazie. Przetarłam twarz dłonią, byłam naprawdę zmęczona, ale wiedziałam, że nie dałabym rady zasnąć.
Nagle usłyszałam za sobą czyjeś chrząknięcie. Podskoczyłam i odwróciłam się błyskawicznie. Kilka dni na arenie nauczyło mnie ufać instynktowi, więc od razu przyjęłam pozycje obronną.
Poczułam wielką ulgę, gdy zobaczyłam gościa mojego domu. Ledwo stał na nogach, a jego przyspieszony świszczący oddech słyszałam ze swojego miejsca. Był strasznie blady, co dowodziło, że jeszcze w pełni nie odzyskał sił.
Na mojej twarzy pojawił się wielki uśmiech i powoli wyprostowałam się. Przez głowę przemknęło mi, aby rzucić się na niego w geście powitania, ale przypomniałam sobie, że przecież wyglądał tak mizernie przez ranę na plecach z imieniem. Nie byle jakim imieniem. Moim imieniem.
Skrzywiłam się i pomogłam chłopakowi usiąść na większym z głazów. Odsapnął szczęśliwy i pokazał na migi, żebym dała mu minutkę.
W tym czasie, kiedy on próbował złapać oddech, ja wyczyściłam swój instrument i delikatnie włożyłam go do futerału. Poczułam na sobie jego wzrok. Podniosłam głowę i przeraziłam się na widok jego bladej, papierowej skóry. Podeszłam i dotknęłam jego policzka.
-Wyglądasz strasznie. Powinieneś odpoczywać, a nie biec do mnie - powiedziałam karcąco.
Zaśmiał się cicho.
-Nie ma to jak miłe powitanie - puścił mi oczko.
Prychnęłam i spojrzałam w jego roziskrzone oczy.
-Jak się czujesz? - przełknęłam głośno ślinę. - I co z twoją... emmm... raną?
Od razu wysłał mi zmęczone spojrzenie. Pociągnął mnie na swoje kolana.
-Widzę, że się obwiniasz. Posłuchaj, czuję się dobrze, nic mi nie jest. To co się stało nie jest twoją winą. Twój ojciec po prostu chciał się nami zabawić - powiedział.
Przetarłam oczy ręką.
-Widziałeś - stwierdziłam.
-Owszem. Obudziłem się niedługo po tym jak ty wyleciałaś do Dziewiątki. Martwiłem się o ciebie, myślałem, że wyjdę z siebie, gdy widziałem w telewizji transmisje z dystryktu, w którym byłaś. Strasznie mi przykro z powodu twojego ojca, nigdy bym się nie domyślił, że to on był szefem Gabriela - pokręcił głową.
Zacisnęłam usta i zaczęłam machać stopą, tylko aby się nie rozpłakać. Tak długo próbowałam być silna i tłumiłam emocje. Nie chciałam tego zepsuć. Quinn lustrował mnie wzrokiem, uważnie przyglądając się każdej części mojej twarzy. Z nerwów zaczęły mi drgać mięśnie twarzy, przez co tak mocno przygryzłam usta, że po chwili poczułam jak krew powoli spływa mi po brodzie. Otarłam ją szybko rękawem bluzy i zafascynowana patrzyłam jak wsiąka między nitki. Przełknęłam głośno ślinę.
-Hej - głaskał mnie delikatnie po policzku. - Przy mnie możesz płakać.
To przeważyło szalę. Zalałam się łzami od razu. Na początku próbowałam je ocierać, ale leciały tak szybko, że po chwili się poddałam. Quinn objął mnie mocniej, a ja wtuliłam się w jego ramię łkając. Moim ciałem wstrząsały dreszcze, a serce rozrywało się na kawałki. Bujaliśmy się w tę i z powrotem. Szeptał mi do ucha uspokajające słówka, łaskocząc mnie włosami. Każda łza znaczyła coś innego, każda wyzwalała we mnie inne emocje.
Nagle rozdzwonił się telefon. Prawie spadłam z kolan chłopaka, który w ostatniej sekundzie uratował mnie przed bliskim spotkaniem z ziemią. Wyciągnął z kieszeni komórkę i powiedział, patrząc mi w oczy:
-Tak, Missy?
Westchnęłam i otarłam twarz rękawem, podczas gdy on prowadził rozmowę z swoją siostrą. Gdy poczułam się na siłach, dźwignęłam się z jego kolan i zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Wzięłam futerał do ręki i lawirowałam między zgliszczami, aby dostać się do ulicy. Słyszałam jak Elvey podąża za mną, cicho kończąc rozmowę.
Zrównał się ze mną, gdy zaczęłam iść chodnikiem. Kierowałam się do mieszkania Haymitcha, gdzie miałam się przebrać w strój godny tego, aby pokazać się w nim przed kamerami. Idąc ocierałam się przypadkiem o grzbiet dłoni Quinna. Emanowało z niej przyjemne ciepło, przez które zapragnęłam chwycić go za rękę. Powstrzymywałam się jednak. Nie chciałam się narzucać.
Gdy zatrzymaliśmy się przed mieszkaniem Haymitcha, odwróciłam się do niego i zapytałam:
-Będziesz tam, prawda?
Patrzył na mnie lekko rozbawiony.
-Jasne. Jak mógłbym opuścić cię w takiej chwili?
Uśmiecham się do niego, ale ten uśmiech szybko zbladł, gdy dostrzegłam jak krzywi się po wyprostowaniu pleców. Zacisnęłam zęby i mruknęłam:
-Do zobaczenia.
Wbiegłam szybko do budynku, nie odwracając się. W kuchni zastałam Haymitcha, Effie i Arię jak cicho dyskutowali między sobą. Gdy weszłam umilkli, z czego wywnioskowałam, że obgadywali mnie.
-Nie przeszkadzajcie sobie - powiedziałam.
Zabrałam prędko jabłko i wodę mineralną, od razu kierując się do mojego pokoju. Tam jedząc owoc, przeglądałam wszystkie sukienki, które wisiały w szafie. Żadna nie była moja, ale wiedziałam, że mogę którąś z nich ubrać. Zdecydowałam się na prostą, elegancką, granatową sukienkę, kończącą się przed kolanami. Od pasa w dół była rozkloszowana. Naprawdę ślicznie w niej wyglądałam. Do tego ubrałam balerinki i zrobiłam makijaż. Włosy wyprostowałam i zostawiłam rozpuszczone. Zapakowałam do torebki tak na wszelki strzykawkę z lekarstwem i butelkę wody. Wyszłam z pokoju, gdzie zastałam samotnego Haymitcha wyglądającego przez okno. Gdy weszłam skierował swój wzrok na mnie.
-Pięknie wyglądasz - powiedział, posyłając mi uśmiech.
Skinęłam głową  w podzięce i napawałam się widokiem Abernathy'ego w białej koszuli, marynarce i spodniach garniturowych. O wiele lepiej chyba wyglądał w mundurze lub czerni. Wydawał się za poważny w tym eleganckim stroju.
Wyszliśmy razem z mieszkania i udaliśmy się prosto w paszczę lwa.

                    ~***~
Weszliśmy na wielką salę w Pałacu Prezydenckim. Zebrał się tam tłum dziennikarzy i najbogatszych mieszkańców stolicy. Ci pierwsi od razu do nas dopadli z setką pytań. Ignorując ich udaliśmy się na podest, gdzie stała pani prezydent w otoczeniu swoich przyjaciół. Gdy nas zobaczyła, jej oczy zabłysły dziko. Jej ciało opinała czarna sukienka, a na stopach miała wysokie szpilki. Wyglądała szykowanie i pięknie.
-Vaught, jak miło cię widzieć - przywitała się Paylor. - Ależ zrobiłaś z siebie ofiarę w tej Dziewiątce. Wykonałaś zadanie, ale dodałaś do tego tyle dramatyzmu, że myślałam o tym, aby zwymiotować.
-Paylor, jak zawsze uprzejma z ciebie kobieta. Mam nadzieję, że nie zawiodłam ciebie. Zrobiłam jak kazałaś - powiedziałam, salutując jej niedbale.
-Szkoda, że to poszło na całe Panem, ale cóż było minęło. Przygotuj się. Zaraz po mnie powiesz kilka słów - poinformowała mnie i odeszła.
Otworzyłam szeroko usta zdumiona. Nie miałam przygotowanej żadnej mowy.
-Spokojnie, skarbie. Damy radę, jestem z tobą - powiedział Haymitch, patrząc na mnie pocieszająco.
Pokręciłam głową i razem z Abernathy'm zajęłam miejsca na wysokim podeście, zaraz za mównicą, na której stała już Paylor. Obok mnie siedziała Levy, a po drugiej stronie Haymitch jako dowódcy naszej akcji. Zacisnęłam dłonie w pięści i uśmiechnęłam się sztucznie, gdy ogłoszono, że nadawanie na cały kraj rozpoczęte.
Wstaliśmy, aby odsłuchać hymnu Panem, a potem głos zabrała ta żmija.
-Witam wszystkich obywateli Panem! Z radością mogę was poinformować, że nasz kraj został oczyszczony z ludzi Snowa. Możemy przestać się bać i w końcu żyć w spokoju. Delektując się wolnością, chciałabym wam przekazać jak strasznie jest mi przykro, że musieliście oglądać tą całą sytuację w Dziewiątce. Mnie samej nie było łatwo oglądać tej masakry. Haymitch Abernathy i Levy O'Donnell naprawdę świetnie się spisali. Jestem z nich dumna - mówiła dalej, ale nie słuchałam.
Próbowałam stłumić ból, który narasta w moim ciele. Coś było nie tak i to bardzo nie tak. Nie obchodziło mnie nawet to, że Paylor pominęła mnie w podziękowaniach. Miałam to głęboko w poważaniu, bo temperatura mojego ciała zaczęła wzrastać. Na czole wystąpiły mi kropelki potu, a dłonie zaczęły drżeć. Haymitch rzucił mi zaniepokojone spojrzenie, ale pokręciłam tylko głową, bo nie było dobrym pomysłem. Zakręciło mi się w głowie i musiałam zacząć głęboko oddychać, aby nie zemdleć.
-Chcielibyśmy jeszcze raz przedstawić wam sprawcę całego zamieszania, które targało Panem przez ostatnie tygodnie. Musi ponieść odpowiednią karę. Proszę wprowadzić więźnia - skinęła pani prezydent.
Drzwi po naszej lewej się otworzyły, a do sali weszło trzech Strażników Pokoju, którzy ciągnęli za sobą mężczyznę w białym uniformie. Na twarzy miał arogancki uśmiech, a w oczach dumny błysk. Nie bał się śmierci. Zaczęłam się denerwować na widok ojca. Po co Paylor ściągnęła go przed kamery?
-Oto Xander Vaught, najbliższy doradca zmarłego prezydenta Snowa. Jest również ojcem Cinnybel - odezwała się pani prezydent, a tłum zebrany zaczął ciskać wyzwiska w stronę mojego rodzica.
Przybrałam obojętną maskę, ponieważ oczy zebranych krążyły od Xandera do mnie. Ledwo mogłam usiedzieć z bólu na krześle, a gdy ojciec zaczął mi się przyglądać to miałam ochotę wstać i wybiec z sali jak najdalej od tego miejsca.
-Prosimy Cinnybel o kilka słów do ludu - powiedziała Paylor, a dziennikarze i goście zaproszeni do Pałacu Prezydenckiego zaczęli wiwatować i skandować moje imię.
Na drżących nogach podniosłam się i stanęłam za mównicą. Przeskanowałam tłum przed sobą w poszukiwaniu Quinna, ale nigdzie go nie dostrzegłam. Zagryzłam wargę i zastanawiałam się, co mam powiedzieć. Cisza, która zapadła w sali w ogóle nie pomagała, a kamery wycelowane w moją osobę strasznie mnie stresowały. Odetchnęłam i próbowałam odgonić ból.
-Witam wszystkich bardzo serdecznie - odezwałam się nieśmiało. - Jestem zaskoczona tak jak i wy, że mój ojciec okazał się być takim sukinsynem. Zrobiłam, co w mojej mocy, aby uchronić Panem od niego. Mam nadzieję, że dobrze się czujecie w wolnym kraju, ale moim zdaniem należy się zastanowić czy faktycznie jest wolny. Czy to jest to Panem, które sobie wymarzyliśmy? Bo mnie jak na razie się tutaj nie podoba i...
-Dość - rozkazała pani prezydent i odsunęła mnie od mikrofonu, posyłając złe spojrzenie. - Wszyscy nienawidzimy Xandera Vaughta i ja osobiście uważam, że powinien ponieść karę. Upokorzył mnie, cały Dystrykt 9 i wszystkich trybutów tegorocznych igrzysk. Teraz my sprawimy, że będzie błagał o litość. A będzie błagał o to własną córkę. Czas zacząć przedstawienie.
Zaklaskała w dłonie. Podszedł do niej strażnik z jakąś długą bronią. Gdzieś już to widziałam. Pocierałam skronie ręką, aby uśmierzyć ból i w końcu zacząć myśleć. Gdy narzędzie zostało przekazane mnie przez uśmiechającą się mściwie Paylor, wiedziałam co to jest.
-Tym oto biczem Xander dostanie dwadzieścia uderzeń od swojej córki. Może się polać krew, więc wrażliwe dzieci należy zabrać sprzed telewizorów - oznajmiła pani prezydent i zeszła z podestu, siłą zabierając stąd Haymitcha i Levy.
Nieobecnym wzrokiem spojrzałam na broń w mojej dłoni, a potem przeniosłam spojrzenie na mojego ojca, który klęczał tyłem do mnie z odkrytymi plecami.
-Dalej Cinnybel! Wiem, że tego chcesz. Zrobił ci tyle złego. Teraz ty możesz mu się odwdzięczyć - podżegała mnie Paylor.
Zacisnęłam zęby i chwyciłam się mównicy, aby nie upaść. Zadać uderzenie czy odpuścić? Strasznie kusiło mnie, aby uderzać go raz za razem ku uciesze Paylor, ale wtedy czułabym się źle. Był moim ojcem i nie mogłam mu zrobić takiego czegoś, nawet gdy on uczynił mi same świństwa.
Na moim ramieniu przysiadł jakiś diabeł i zaczął mi szeptać do ucha, że powinnam zadać choć kilka uderzeń, aby zemścić się na nim za Quinna, Cinnę. Mówił, że nie mogę cały czas być grzeczną dziewczynką.
Wtedy chyba nie myślałam racjonalnie, bo powiedziałam:
-Za zniszczenie mi życia.
Spadł pierwszy cios na plecy ojca. Od razu pojawiła się tam lśniąca czerwienią rana. Spodobał mi się ten widok. Zapragnęłam zrobić mu więcej krzywdy i więcej.
-Za Cinnę - i kolejne uderzenie.
Xander nawet nie krzyknął, gdy z rany poleciała krew. Tłum był poruszony, dopingował mnie. Gdzieś w tle płakało małe dziecko, którym w ogóle się nie przejęłam. Byłam zajęta sobą i zadawaniem bólu własnemu ojcu. Gdyby matka zobaczyła, co się tam działo udusiła by mnie w kilka sekund.
-Za Quinna - wyszeptałam i uderzyłam mocniej, a wtedy ojciec krzyknął.
Na jego plecach widniały trzy wielkie pręgi. Zasłoniłam ręką usta i wypuściłam bicz z dłoni. Odsunęłam się przerażona z piskiem. Jak mogłam tak się zachować i zranić drugiego człowieka? To nie mogłam być ja.
Xander odwrócił się do mnie i błysnął zębami. Patrzył mi głęboko w oczy, rzucał mi wyzwanie. Zacisnęłam zęby i wyszeptałam:
-Jesteś potworem. Żałuję, że zniżyłam się do twojego poziomu.
Ojciec wybuchł głośnym śmiechem, szaleństwo odbijało się w jego oczach. Był idealnym przykładem jak żądza może zniszczyć człowieka. Ten mężczyzna tak zatracił się w swoim pragnieniu dojścia do władzy, że popadł w szaleństwo. Nie może się powstrzymać przed łaknięciem więcej i więcej. Zupełnie opętał go jakiś zły duch. Nie poznawałam własnego ojca. Gdy jeszcze żył Cinna, tata był nieprzyjemny, chłodny i narzekał, że chciałby mieć większy wpływ na państwo, ale nigdy do tego stopnia nie zbzikował.
Na sali zapanowała cisza, nikt się nie odzywał. Oczy wszystkich gości obecnych w pomieszczeniu wędrowały ode mnie do Xandera. Paylor z przyjemnością oglądała to przedstawienie. Uśmiechała się pod nosem triumfalnie. Mierzyłam się z nią spojrzeniami, ale kamery tego nie uchwyciły. Ona mnie nienawidziła, chciała mojego poniżenia. Uległam jej i zaatakowałam własnego ojca. Po tym, co mi zrobił jest to zrozumiałe, ale nie panowałam nad losem, bo pani prezydent ułożyła scenariusz pod siebie. Miała w tym jakiś interes. Na pewno zemściła się za wszystkie słowa, które dzisiaj wypowiedziałam w stronę mieszkańców dystryktów. Bolało ją to, że podważyłam jej pozycje i sposób rządzenia. To musiało być to.
Strażnicy podeszli do Xandera i wywlekli go z sali. Ludzie, obok których przechodził spluwali na niego i rzucali obelgami. Pokręciłam głową ze łzami w oczach. Co się stało z naszą rodziną? Czy wszyscy z rodziny Vaught muszą się tak stoczyć jak Xander?
Z moich ust wydobył się szloch. Zaczęłam się kierować do zejścia z podestu, gdy w połowie drogi Paylor mnie zatrzymała. Pociągnęła mnie za ramię w stronę mównicy, a ja pozwoliłam, aby moje łzy na oczach całego Panem spokojnie płynęły po moich policzkach.
Po prawej stronie zauważyłam ruch. Spojrzałam w tamtą stronę. Quinn razem z Haymitchem i resztą moich przyjaciół patrzyli na mnie ze współczuciem i troską. Wyciągnęłam do nich rękę, ponieważ strasznie pragnęłam wtulić się w grupkę ukochanych osób. Zagryzłam wargę i opuściłam dłoń. Wyprostowałam się i otarłam policzki. Pani prezydent wydęła usta i powiedziała:
-Cinnybel poradziła sobie koszmarnie, ale czego więcej spodziewać się po córce tego złoczyńcy. Ale nic, Panem jest dumne z jej poświęcenia...
Paplała dalej, ale ja już nie słuchałam. Ona sama plątała się w swoich słowach. Mydliła oczy mieszkańcom dystryktów, oni chyba sami nie wiedzą teraz, w co mają wierzyć. Na początku swojej wypowiedzi mnie oczerniła, a zaraz potem mówiła, że jest dumna. Wysyłała sprzeczne sygnały, a z tego nic dobrego nie wyjdzie.
Stałam obok niej, chwiejąc się lekko. Ból głowy uderzył z większą mocą, a serce galopowało tak szybko, że aż położyłam rękę na piersi, aby je przytrzymać. Zrobiło mi się niewiarygodnie gorąco. Paylor mocno ściskała moje ramię i uśmiechała się do kamer, kłamiąc widzom prosto w oczy. Blask świateł skierowanych w naszą stronę oślepiał mnie, a gdy do tego wszystkiego doszły mdłości dla mojego organizmu było to za dużo. Czerń przesłoniła mi światopogląd, a ostatnie co pamiętam to mocne uderzenie o podłogę.

                    ***
Haymitch bezradny i mocno zmartwiony patrzył jak jego podopieczną pakują do karetki i wiozą do szpitala. Pojechała z nimi jego towarzyszka na dzisiejszej imprezie - Aria. Obok niego ledwo stał zmęczony Quinn i Levy. W Pałacu Prezydenckim nadal trwało przyjęcie, podczas gdy przyjaciele młodej Vaught czekali na Bluxa, który pobiegł po samochód. Abernathy nigdy tak się nie bał jak dzisiejszego dnia. Ta dziewczyna stała się dla niego córką. On sam nie mógł uwierzyć, że w tak krótkim czasie przywiązał się do jakieś osoby. Z reguły trzymał się na dystans od swoich trybutów, ale ona nie była zwyczajną trybutką. Była jego ostatnią podopieczną, w dodatku z Kapitolu. Sama w sobie ta mała istotka była niezwykła. Siła, która emanowała z niej udzielała się wszystkim wokół. Z nią wszystko wydawało się możliwe. Nie chciał przyznać się przed sobą, ale naprawdę pokochał ją i nie mógł jej teraz stracić. Miał świadomość, że Cinnybel jest chora, wszystko wskazywało na to, że znów ma swój atak, ale czuł wielki niepokój. Coś było nie tak.
-Wszystko będzie dobrze - pocieszała wszystkich Levy.
-Na pewno - potakiwała Venus, obgryzając paznokcie.
-Wydaję mi się, że to wynik stresu i całego przepracowania - rozmyślała na głos O'Donnell.
-Pewnie to jej choroba. Martwi mnie to, że gdy podaliśmy jej lek to nic się nie stało.
Dziewczyny rozmawiały między sobą, podczas gdy Quinn i Haymitch cicho wpatrywali się w ulice. Zaraz nadjechał Blux.
-Wsiadać - wykrzyknął, a wszyscy spełnili jego żądanie, cali przepełnieni niepokojem o Vaught.
Chłopak za kierownicą jechał w zawrotnym tempie. Za szybą jednie było widać rozmazane sylwetki ubranych dziwnie mieszkańców stolicy. W aucie panowała cisza, każdy zatopiony był we własnych myślach i obawach. Haymitch klnął na siebie, że nie wziął ze sobą piersiówki. Alkohol pomógłby mu się uspokoić i zebrać myśli, ale doskonale wiedział, że pijanego nie wpuściliby do szpitala. Pozostało mu tylko ogarnąć się i wyciszyć. Przymknął na chwilę powieki, ale od razu je otworzył, ponieważ przed oczami tańczył mu obraz upadającej Cinny, która naprawdę mocno uderzyła się w głowę. Paylor niczym się nie przejęła. Kazała tylko wziąć ją ze sceny i dalej mówiła jakieś bzdety. Abernathy mocno zacisnął ręce w pięści wściekły na panią prezydent, ponieważ ona jedyna była w stanie złapać młodą Vaught.
-Czy możesz przyspieszyć, do cholery? Nie jedziemy na herbatkę do babci - warczał Haymitch.
-Jadę najszybciej jak mogę. Jesteśmy niedaleko - odparł Blux.
Po kilku minutach zatrzymali się, a Abernathy razem z Quinnem wypadli z auta i przepchali się przez tłum dziennikarzy do szpitala. W środku było cicho i spokojnie. Sterylna biel raziła po oczach, a pacjenci, którzy przechadzali się tam tworzyli szarą strefę przygnębienia. Na zewnątrz budynku szalał tłum ludzi, którzy od razu po ujrzeniu upadku Cinny gnali do szpitala po nowe informacje do mediów.
Quinn zatrzymał przechodzącą pielęgniarkę. Chłopak był strasznie blady i zmęczony, ale bardzo martwił się o Cinny. Jego bursztynowe oczy otaczały cienie, ale nie poddawał się.
-Przed chwilą przywieziono tutaj Cinnybel Vaught. Co z nią? - zapytał chłopak, a cała reszta jego przyjaciół stała za nimi.
Pielęgniarka z zielonymi włosami zmierzyła wzrokiem całą grupkę.
-Chyba nie mogę udzielać takich informacji.
-Niech pani nie pieprzy głupstw i mi natychmiast powie, co z nią - wykrzyczał Haymitch, odgarniając blond włosy z czoła.
Kobieta zamrugała zdumiona, ale zaraz przybrała maskę obojętności.
-Cinnybel została ułożona w sali 215 na drugim piętrze. Aktualnie jeszcze nic nie wiadomo, ponieważ zespół lekarzy ją bada.
-Mam nadzieję, że dobry zespół lekarzy, bo jeżeli coś jej się stanie z ich winy to... - groził były mentor Dwunastki.
-Spokojnie - przerwała mu pielęgniarka. - Lekarzem prowadzącym jest doktor Aria Lostel, więc wszystko powinno być dobrze. A teraz wracam do pracy.
Wszyscy pognali do wind. Quinn, który leżał w tym samym szpitalu bez trudu poprowadził ich pod drzwi sali 215. Co chwila z pomieszczenia wychodzili lekarze, a przybywali nowi. Blux razem z Quinnem z trudem przytrzymywali Haymitcha, który chciał tam wtargnąć. Levy cały czas mówiła do niego cicho, że ma się uspokoić, bo wyproszą go ze szpitala i w ogóle nie zobaczy Cinnybel. Po tych słowach zmarnowany usiadł na krześle przed salą. Schował twarz w dłoniach i czekał. Przez godzinę siedzieli bezczynnie i patrzyli się w ściany. Elvey zdenerwowany chodził po korytarzu. Bardzo bał się o dziewczynę. Żałował, że nie wyznał Cinny swoich uczuć. Nie wierzył, że ktoś tak wspaniały jak ona może pokochać kogoś takiego jak on. Przecież zabił tylu ludzi, w tym doprowadził do śmierci własnej siostry. Do tego jest wnukiem Snowa.
Gdy drzwi od sali otworzyły się, a ze środka wyszła Aria w białym kitlu, wszyscy do niej podbiegli. Wokół nich była cisza, każdy patrzył na zmęczoną lekarkę, która opierała się o ścianę. Na jej białym, nieskazitelnym fartuchu były małe kropelki krwi, a z pomieszczenia obok wychodzili lekarze i pielęgniarki. W końcu Abernathy nie wytrzymał  i zapytał napiętym głosem:
-Co z nią, do cholery?!
-Niedobrze, naprawdę niedobrze - wyszeptała. - Ona umiera.

niedziela, 18 stycznia 2015

Część druga - Rozdział 12

Spojrzał na mnie zaskoczony, ale zaraz przybrał obojętną maskę. Z jego oczu biła kpina i pewność siebie. Podniósł delikatnie ręce do góry. Nie odrywał ode mnie wzroku, skanował moją sylwetkę uważnie. Uniosłam prowokująco brwi.
-Nie zabijesz mnie - odezwał się pewnie.
Zachichotałam straszliwie.
-Proszę cię, byłam na igrzyskach. Jestem do tego zdolna, po części dlatego, że po tym wszystkim co dla mnie przygotowałeś czuję się niezrównoważona psychicznie, więc tym bardziej powinieneś się bać - odpowiedziałam.
-Przyznajesz się do tego, że jesteś szalona? - zapytał zaskoczony.
Roześmiałam mu się prosto w twarz.
-Owszem - przytakuję.
Pragnęłam, aby zaczął się mnie bać. Chciałam go zastraszyć. Strasznie nie podobały mi się te uczucia. Stawałam się potworem, kolejnym dzieckiem z kompletnie rozszarpaną psychiką przez głupie Panem. Miałam ochotę go skrzywdzić, ale mojego wewnętrznego morderce upchnęłam w otchłań mojej duszy. Zacisnęłam mocniej zęby. Walczyłam ze sobą. Stawką miało być życie. Moje albo ojca. Naprawdę nie chciałam, aby moi przyjaciele stojący wokół mnie zaczęli mnie uważać za jakieś bezduszne monstrum. Nie mogłam zabić Xandera, choćby ze względu na to, że to mój ojciec. Nie chciałam być taka jak on. Byłam z jego krwi, ale nie byłam nim. Na całe szczęście, ponieważ już dawno leżał by martwy.
-Może ciebie powinno się zamknąć albo wywieź stąd w trumnie - zaproponował zgryźliwie.
-Nikogo z was nie będziemy wywozić martwych - powiedziała Levy, przybliżając się powoli do nas.
-Jesteś taka sama jak Cinna - mruknął ojciec.
-Co tam gadasz, Xander? - krzyknęłam wściekła.
-Że jesteś taka sama jak twój brat. On miał choć odrobinę przyzwoitości by wynieść swoją osobę na szczyt w tym plugawym zawodzie, a ty? Masz już osiemnaście lat, a nic nie zrobiłaś dla naszej rodziny. Jesteś zupełnie niepotrzebna i bez wartościowa - wiedziałam doskonale, że chce mnie zranić.
-Nie masz prawa nic mówić o Cinnie! Byłeś ojcem tylko wtedy, gdy to ci pasowało. Nic nie znaczysz dla mnie! Możesz zginąć w piekle - wrzasnęłam.
Musiałam się do tego przyznać w duszy, że wcale tak nie myślałam. Teraz nienawidziłam Xandera jak nikogo innego, ale to jednak mój ojciec. Jakaś część mnie nadal go kochała, ale większość pragnęła zrzucić go w przepaść. Zagryzłam wargę zdenerwowana. Miałam ochotę rwać sobie włosy z głowy, która teraz zaczęła niemiłosiernie boleć.
-Dobrze. Zastrzel mnie, Cinnybel - rzucił mi wyzwanie. - Dalej, strzelaj.
Zaczęłam głośno oddychać. Liczyłam do dziesięciu, aby się uspokoić. Tylko to mogło mnie teraz uratować. Byłam świadoma tego, że chce abym to ja na oczach całego dystryktu odebrała mu życie. To mnie chciał postawić w złym świetle, aby potem ludzie mnie zniszczyli. Nie mogłam do tego dopuścić. Opuściłam trochę pistolet.
Ojciec uśmiechnął się kpiąco.
-Wiedziałem, że tego nie zrobisz - zakpił. - Prawdziwy Vaught uległ by nawet w takiej sytuacji.
Wrzasnęłam i strzeliłam mu w stopę. Krzyknął z bólu i upadł. Przeczesałam dłonią włosy i spojrzałam błagalnie w niebo. Chciałam już do domu. Do Quinna.
-Czy teraz jestem prawdziwą Vaughtówną? Pasuje ci, że twoja własna córka strzeliła do ciebie, że upodobniła się do takiego potwora jak ty? Cholera! Co ty zrobiłeś z moim życiem?! - krzyczałam nadal do niego mierząc.
-Piekło, oto co z niego uczyniłem! Jeżeli ty zabierzesz mnie do mojego koszmaru, ja pociągne cię za sobą! Nikt nigdy cię nie kochał i nigdy nie pokocha. Lepiej uwierz w to prędzej czy później, ponieważ w przyszłości możesz się nieźle rozczarować - wyżywał się na mnie, klnąc w bólu.
-Jeszcze jedno słowa, a cię zastrzelę! - wykrzyczałam z płynącymi łzami po policzkach.
Xander już otwierał usta, ale ktoś mu brutalnie przerwał.
-Spokój! - wrzasnął gromkim głosem.
Zaskoczona odwróciłam się do Haymitcha, który wściekły szybko oddychał. Jego oczy płonęły złością.
-Wystarczy Xanderze! Nie zranisz więcej Cinny. Chłopcy, skujcie go. Zabierzemy go do Kapitolu i wtrącimy do więzienia z małym umileniem jakim są tortury. Mam nadzieję, że za wszystko to co zrobiłeś własnej córce i wszystkim innym zgnijesz tam i nigdy już nie zobaczymy ciebie i twojej parszywej gęby - mówił Haymitch, gestykulując.
Otworzyłam usta ze zdziwienia. Abernathy nieźle się nakrzyczał. Otarłam łzy i patrzyłam jak Gale z jakimś kolesiem zakuwają mojego ojca w kajdanki. Następnie nic nie zważając na jego jęki i protesty, wnieśli go do Pałacu, gdzie pewnie zamkną go do czasu przylotu poduszkowca.
Dopiero, gdy mój ojciec już nie przebywał na scenie, zdecydowałam się opuścić pistolet. Wtedy podbiegł do mnie Haymitch i mocno przytulił. Rozpłakałam się jak małe dziecko. Szlochałam w jego ramionach, a on pocieszał mnie i głaskał po głowie. Dziękowałam mu z całego serca, że był tutaj ze mną.
Gdy Abernathy wypuścił mnie z ramion, zostałam przytulona przez Venus i Bluxa. Johanna powiedziała, że jest ze mnie dumna, na końcu rzuciła się na mnie Levy. Cieszyłam się, że miałam ich pod ręką. Haymitch z Levy zaczęli wspólnie dyrygować ludźmi, którzy po ciężkich przejściach wracali do domów. Niektórzy zrozpaczeni, ponieważ stracili kogoś bliskiego, inni szczęśliwi, że to już koniec. Przypomniał mi się ten chłopczyk, który próbował obudzić martwego ojca. Pokręciłam smutna głową.
Mój wzrok padł na bezwładne ciało Gabriela. Powoli podeszłam do martwej skorupy. Byłam pewna, że już go tam nie ma. Odszedł. Nie mogłam zapomnieć mu wszystkiego co zrobił, a zrobił wiele złego mi, jak zapewne wielu innym ludziom za czasów służby u Snowa. Widziałam jak bardzo zależało mu na tym, abym wybaczyła wszystkie rzeczy, które mi zrobił. Dlatego teraz podeszłam do niego i delikatnie zamknęłam mu oczy. Położyłam palec na jego czole i wyszeptałam krótkie:
-Wybaczam.
To on skrzywdził Quinna i moich przyjaciół. To on zabił Shadow. To on zgotował mi piekło w swojej bazie. Ale odkryłam, że nie chciał tego robić. Bał się o własne życie, więc niszczył cudze. Gabriela można było nazwać tchórzem, ale to w końcu Xander się nim wysługiwał, a nie na odwrót. Jedyną osobą, na której chciałam się zemścić był mój ojciec, ale to już zrobiłam. Ta kula, które przeszyła jego stopę powinna się cieszyć, że nie została skierowana gdzieś indziej. Włożyłam w ten strzał wiele negatywnych uczuć. Choć ojciec nie zginie od tego postrzału to wiedziałam doskonale, że cierpiał. Bolało go tak bardzo jak mnie na krześle elektrycznym czy gdy oglądałam cierpienie Quinna lub śmierć Shadow. Miałam nadzieję, że poczuł wszystkie negatywne uczucia, które kierowałam specjalnie do niego.
Odwróciłam się do moich przyjaciół. Obserwowali mnie uważnie, więc po prostu posłałam im lekki uśmiech. Venus objęła mnie i powiedziała:
-W końcu w spokoju wracamy do domu.
Spojrzałam na nią, na Bluxa i roześmiałam się. Szczerze, bez bólu wybuchłam śmiechem. Możliwe, że musiałam odreagować, ale ten dawno niesłyszany przeze mnie dźwięk pomógł mi się odprężyć.
-To była ciężka i długa noc - podsumowała Katniss, przytulając się do Peety.
Przytaknęłam. Widziałam jak nasi ludzie wynoszą martwych mieszkańców Dziewiątki z placu na cmentarz na obrzeżach miasta. Było mi strasznie przykro, że tyle ludzi zginęło całkiem niepotrzebne.
Nachyliłam się do Johanny i wyszeptałam jej do ucha:
-Prezydent Coin mogłaby się utopić.
Kobieta zaśmiała się.
-Fakt, niezła z niej suka - poklepała mnie po ramieniu przyjacielsko. - Tylko namieszała, nic więcej.
Pokiwałam głową. Po godzinie wszystko było już przywrócone do poprzedniego stanu. Ludzie smacznie spali w swoich łóżkach. Bilans ofiar był naprawdę straszny. Dowiedziałam się, że zginął burmistrz Dziewiątki, więc mieszkańców w najbliższym czasie czekają nie tylko masowe pogrzeby, ale również wybory. Za jakieś piętnaście minut miały przylecieć dodatkowe służby, które przez najbliższy tydzień będą opiekować się tym dystryktem.
My pakowaliśmy się już do poduszkowca. Większość z nas była wykończona. Aria opatrywała rannych, a inni już zdążyli zasnąć. Położyłam głowę na ramieniu Haymitcha, który skupiony obserwował pracującą lekarkę. Dopiero po chwili przeniósł spojrzenie na mnie. Pogłaskał mnie lekko po włosach.
-Cieszysz się, że wracasz do Kapitolu? - zagadnął cicho.
-Jasne, ale... - urwałam.
-Ale? - drążył temat Haymitch.
-Nie mam do czego wracać. Moja rodzina nie żyje, dom spłonął. Moje życie naprawdę jest do kitu - jęknęłam.
-Ejj, spokojnie. Zamieszkasz obok mnie w Dwunastce albo ze mną w moim mieszkaniu w Kapitolu. Twoi przyjaciele są twoją rodziną - wskazał na Venus i Bluxa, którzy przytulali się do siebie śpiąc. - A w stolicy czeka na ciebie pewien uroczy młodzieniec. Mam nadzieję, że nie będę musiał tłumaczyć ci wszystkiego na przykładzie pszczółek i ... - przerwałam mu śmiechem.
-Nie, nie musisz. Wiem wystarczająco. A co do tego mieszkania, to dziękuję, ale nie chcę ci się narzucać - powiedziałam.
-Obrazisz mnie tylko jak odmówisz - przyznał.
Walnęłam go lekko w ramię.
-Jesteś niemożliwy - pokazałam mu język i odwróciłam się w drugą stronę.
-Jeszcze o tym wszystkim pogadamy - odparł i wrócił do obserwowania Arii.
Z uśmiechem patrzyłam na jego maślane oczy. Wpadł po uszy.
Wróciłam myślami do uroczego młodzieńca, jak nazwał go Haymitch. Nie było mnie przy nim jedną noc, a tak strasznie za nim tęsknie. Wtedy w tym poduszkowcu miałam ochotę przytulić go mocno do siebie i powiedzieć jak bardzo go pokochałam.
Zasłoniłam ręką usta zszokowana tym co sobie właśnie uświadomiłam.
Pokochałam go.

Dawno mnie tutaj nie było. :c Tak przykro... 
Wiem, że rozdział dodaję o nieludzkiej porze jaką jest wpół do trzeciej w nocy, ale jakoś tak wyszło. Wena mnie naszła ^^ Mam nadzieję, że nie zawiodłam. Naprawdę nie chciałam zabijać Xandera, ponieważ Cinnybel stałaby się wtedy takim samym potworem tak jak on. A tak... będzie gnił w więzieniu przez wszystkich zapomniany. Czyż to nie bolesna kara?
Dziękuję, że ze mną jesteście. Uwielbiam Was! <3
Przy okazji chciałabym Was zaprosić na moje nowe, całkiem inne opowiadanie. Umieszczam je na wattpadzie, więc jakby ktoś był chętny do zapoznania się z nim to zapraszam na ----> http://www.wattpad.com/story/30140985-kochaj%C4%85c-gwiazdy (wystarczy kliknąć zacznij czytać) ;) 
Pozdrawiam i do następnego! ;3

niedziela, 4 stycznia 2015

Część druga: Rozdział 11

Zacisnęłam mocno usta, aby nie wybuchnąć płaczem. Przejechałam spojrzeniem po jego wyprostowanej sylwetce. Ciemne włosy jak zawsze starannie ułożone, czarny mundur idealnie wyprasowany. Przeżyłam z tym człowiekiem tyle chwil, a on okazał się być największą szują w Panem.
-Co ty tutaj do cholery robisz? - wrzasnęłam tak głośno, że na placu zaległa cisza.
Mężczyzna wybuchł głośny śmiechem.
-Stoję. Tak długo się nie widzieliśmy, a ty nadal nic nie wiesz o życiu. Już dawno powinienem mieć władze. Należy mi się to - odpowiedział.
-Cały czas powtarzasz "należy mi się, należy". Ale już nie widzisz tego jak dążysz do swojej pozycji. Jesteś okropnym tyranem, nie mogę uwierzyć, że zrobiłeś te wszystkie straszne rzeczy - pokręciłam głową.
-Moja droga, gdyby pani prezydent sama pofatygowała się ze mną porozmawiać, wszystko było by dobrze - przeczesał ręką włosy.
-Dobrze? - krzyknęłam. - Skrzywdziłeś moich przyjaciół, okaleczyłeś Quinna, zabiłeś tak wielu ludzi. Jeszcze ci mało? Wypuść ich!
-Za chwilę, muszę nawiązać połączenie z Paylor. Gabriel, zajmij się tym - kiwnął na niego palcem.
Z niedowierzaniem patrzyłam jak nieustraszony Lawrence potulnie wykonuje rozkazy.
-Wypuść tych ludzi - zażądałam.
-Uspokój się, dziewczyno! - warknął.
Ruszyłam na niego. Wskoczyłam i powaliłam na ziemię. Musiałam się bardziej postarać, ponieważ przeciwnik był większy i cięższy, więc zmuszona byłam rozegrać to z głową. Usiadłam na nim okrakiem, brudząc mu mundur. Wyciągnęłam nóż z pochwy przy pasku i przyłożyłam mu do gardła. Nie miałam żadnych oporów. Przez cały czas myślałam, że on nie żyje. Miałam prawo do złości.
Widziałam jak jego żołnierze ruszyli w moją stronę. Rozległy się strzały z dachów. Najwyraźniej Levy zdołała dotrzeć na swoją pozycje. Przyjaciele Gabriela padali jak muchy. Ja patrzyłam tylko w oczy mojego prześladowcy. Myślałam, że największym złem, które mnie spotkało był Gabriel, ale pomyliłam się okropnie.
-Jak mogłeś? - po moich policzkach spływały łzy.
Kątem oka widziałam jak na wielkich ekranach, przymocowanych do ścian Pałacu Sprawiedliwości wyświetlany jest obraz sceny, na której się znajdowałam. Na innym zaś było widać spokojną twarz pani prezydent. Nie obchodziło mnie to w ogóle.
-Dałeś rozkaz Gabrielowi by mnie torturował, traktował jak najgorszego człowieka na ziemi. Pozwoliłeś by moje imię zostało na zawsze uwiecznione na plecach ukochanej mi osoby. To przez ciebie Shadow nie żyje. To wszystko twoja wina - wydzierałam się na cały głos.
Odezwała się we mnie maniakalna natura. Za długo dusiłam to w sobie. Sprawca musiał zapłacić, niezależnie od tego kim był.
-Myślałam, że nie żyjesz - mój głos niósł się po placu, na którym zaprzestano strzałów. - Wcisnąłeś wszystkim kit, że umarłeś. Pozwoliłeś mi się opłakiwać. W ogóle cię nie obchodziłam! Co z ciebie za ojciec, do cholery?
Szlochałam, przyciskając mocniej nóż do jego skóry. Spod ostrza wypłynęła stróżka krwi. Widok jego brązowych oczu, tak podobnych do moich wywoływał we mnie ból.
-Zasłużyłaś. Nigdy cię nie kochałem, zawsze mówiłem Nare, że nie chcę drugiego dziecka. Ale jednak wyszło inaczej, a twoja matka nie zgodziła się ciebie usunąć. Jesteś nic nie warta, dlatego pozwoliłem na to wszystko. Przynosisz hańbę naszej rodzinie.
Przełknęłam głośno ślinę. Pokręciłam głową. To wszystko nie prawda, on chciał mnie po prostu zdenerwować. Przecież przed wojną nasze stosunki może nie były najlepsze, ale nigdy mi nie powiedział, że mnie nie chciał. Zapałałam do niego taką nienawiścią, że myślałam tylko o tym jak go zabić. Chciałam, aby zapłacił za wszystkie moje cierpienia. Zmrużyłam oczy i pozwoliłam ogniu w moim wnętrzu płonąć.
-Kłamiesz - tylko na tyle było mnie stać w tej chwili.
-Czy skończyliście już to przedstawienie? - zagrzmiał przez głośniki głos pani prezydent.
Ta jedna chwila rozproszenia wystarczyła. Ojciec wytrącił mi nóż z ręki i przewrócił na plecy. Nie zdążyłam zareagować, wstał i postawił mnie na nogi, trzymając za szyję. Podszedł do mikrofonu, ciągnąc mnie za sobą.
Rozglądałam się niepewnie wokół. Levy udało się zabić kilku żołnierzy, ale jeszcze niektórzy pilnowali ludzi na środku placu. Każdy z tych biedaków wlepiał we mnie spojrzenia pełne nadziei i strachu. Chciałam im jakoś przekazać, że jestem z nimi, ale byłam wykończona i strasznie ciężko mi się oddychało, bo ojciec zaciskał mocno swoją dłoń na moim gardle.
-Witam panią prezydent. Widzę, że przysłałaś do mnie swoich sługusów. A przecież tak bardzo nalegałem na spotkanie z tobą osobiście. Czyżbyś tak bardzo bała się mnie, czy może utraty władzy? Nie chcesz pomóc swoim rodakom? - wybuchł śmiechem Xander.
-Zapewniam cię, że oni są dla mnie najważniejsi. Dlatego apeluję do ciebie o wypuszczenie ich i spokojne zakończenie sprawy. Przyjedź do Kapitolu, porozmawiamy jak ludzie - odparła Paylor, na której twarzy malowała się pogarda i lekka złość.
-Och, chce rozwiązania sprawy tu i teraz. Tu, przede mną i Dystryktem 9, a także przed całym Panem oddaj mi władzę. Wiesz, że ja jako zastępca prezydenta Snowa powinienem siedzieć na twoim miejscu - uśmiechnął się.
Próbowałam się wyrwać, ale mi na to nie pozwolił. Przed oczami skakały mi czarne plamki.
-Wyobraź sobie, że nie spełnię twojej prośby. Nie nadajesz się do rządzenia, a poza tym nic ci się nie należy. Jeżeli dalej chcesz prowadzić te swoje gierki, to się porządnie zastanów.
-Miałem sporo czasu na przemyślenia. Chcę władzy, więc jeżeli mi jej nie oddasz, będę niszczył twoje nowe kruche Panem kawałek po kawałku. Na początek zabiję tą ulubienice publiczności - wskazał na mnie. - Potem zajmę się wszystkimi ludźmi w Dziewiątce, a gdy mi się znudzi znajdę sobie inny dystrykt.
Pani prezydent wybuchła śmiechem.
-Przecież to twoja córka, nie podniesiesz na niej ręki - prowokowała go, co mi się bardzo nie podobało.
Zacisnął rękę, czym odciął mi dopływ powietrza. Zaczęłam wierzgać nogami, próbując odkleić jego dłoń od mojego gardła. Na szczęście szybko przestał i pozwolił mi opaść na deski sceny. Zaczęłam kaszleć, próbując zaczerpnąć jak najwięcej powietrza w płuca. Wyciągnął pistolet zza paska i wycelował we mnie.
-Nadal tak myślisz? - uniósł brwi. - Powinnaś już się nauczyć, że ja nie rzucam słów na wiatr.
Paylor lekko zbladła, ale nie chciała dać tego po sobie poznać.
Po wojnie i całym tym bałaganie, który zostawił Snow Panem było kruche. Jedna celna strzała w sam środek mogła zburzyć całe państwo. Nie wiadomo, czy dałoby się coś z tego uratować.
-Posłuchaj... - zaczęła.
-Nie, to ty posłuchaj! - krzyknął mój ojciec, przez co odruchowo skuliłam się w sobie. - Tutaj nie ma nic więcej do powiedzenia. Wiesz, że zginęłoby o wiele mniej osób, gdybym to ja od początku trzymał rękę na pulsie. Vaughtowie od zawsze są stworzeni do rządzenia.
Parsknęłam śmiechem, chrapliwym i kpiącym.
-Proszę cię - zaskrzeczałam przez obolałe gardło. - Nasza rodzina to artyści, nie potrzebna nam władza.
-Ty tak myślisz, niewdzięczny bachorze - szturchnął mnie butem i odwrócił się do Paylor. - Widzę, że nie zmienisz zdania. Zacznijmy.
Odbezpieczył pistolet i wycelował we mnie. Patrzyłam przerażona w lufę broni, a przez głowę przemknęła mi tylko uśmiechnięta twarz Quinna. Dziwne, że w obliczu śmierci innej niż tej wywołanej przez moją chorobę widziałam tylko tą jedną twarz. Zawsze, gdy byłam bliska końca, bo potrzebowałam leku widziałam wszystko i wszystkich, a teraz stoję oko w oko ze śmiercią i tylko Quinna mam przed oczami. Pogodziłam się już z nieuniknionym losem i zaakceptowałam go. Zalewałam się łzami, a z godnością wstałam i wyszeptałam drżącym głosem:
-Zastrzel mnie. Dalej. Po prostu to zrób.
Zadrżała mu ręka. Słyszałam krzyki z tłumu, próbujące odciągnąć mojego ojca od tego. Gdzieś z daleka Haymitch z Venus i Bluxem machali do mnie, żebym tego nie robiła. Żebym walczyła do końca, ale ja po prostu nie miałam już siły na to wszystko.
Nagły ruch z prawej strony przyciągnął moją uwagę. Ktoś silnym ruchem wytrącił pistolet z dłoni mojego ojca i przewrócił go na deski.
-Xander, czy ciebie porąbało? Chcesz zabić własną córkę? Zostaw ją w spokoju, już wiele wycierpiała!
Patrzyłam się na mojego wybawcę z szeroko otwartymi ustami. Nie spodziewałam się, że akurat Gabriel wstawi się za mnie.
-Odwal się, Lawrence. To moja sprawa - warknął mój ojciec.
-To również moja sprawa. To ty kazałeś robić mi te wszystkie rzeczy tej biednej niczemu winnej dziewczynie. Dość już - wykrzyknął.
-To ja jestem twoim szefem. Nie będziesz mówił mi, co mam zrobić - wkurzył się Xander i poderwał na nogi.
Rzuciłam się do pistoletu i podniosłam go. Cofnęłam się poza zasięg mojego ojca.
Wtedy wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Na scenę wpadli moi przyjaciele. Prawie nikt tego nie zauważył, bo wszyscy wlepili wzrok w parę mężczyzn przed nimi.
-A ty nie będziesz już mi więcej rozkazywał. Nie chciałem robić żadnej rzeczy pod twoim dowództwem, ale wykonywałem rozkazy tylko dlatego, że się ciebie bałem. Teraz to już przeszłość - powiedział Gabriel i splunął na twarz swojemu już byłemu szefowi.
Mój ojciec wytarł twarz w rękaw i zarechotał przeraźliwie.
-Nikt dobrowolnie nie opuszcza moich szeregów. Chyba, że w trumnie - krzyknął Xander.
Ostatnie zdanie powinno być dla nas ostrzeżeniem, ale nikt nie był na tyle szybki by powstrzymać mojego szalonego rodzica.
Bez zbędnych ceregieli, nim Gabriel zdążył odskoczyć Xander zatopił jeden ze swoich noży w klatce piersiowej swojego zastępcy.
Wstrzymałam oddech.
Przed przyjazdem tutaj marzyłam o tej chwili, ale przecież to jedyny człowiek, który obronił mnie przed egzekucją z ręki ojca. Nie mogłam pozwolić by umarł. Przecież wszystkie złe rzeczy, które mi uczynił wynikały ze strachu przed ojcem. To go nie usprawiedliwia, ale w jakiś sposób pomaga znieść świadomość, że moja osoba nie była obiektem tak wielkiej nienawiści jak sądziłam. Nie skreśla to również wszystkich złych rzeczy, które zapewne zrobił pod rozkazami prezydenta Snowa jako jeden z jego najbliższych ludzi, ale przecież nikt nie zasługuje na śmierć z rąk szaleńca jakim okazał się mój własny ojciec.
Gabriel osunął się na kolana. Rozkaszlał się strasznie, ale gorączkowym wzrokiem szukał kogoś. Gdy jego spojrzenie padło na mnie uspokoił się, uśmiechnął się lekko i powiedział na tyle głośno, że go usłyszałam:
-Wybacz mi, proszę wszystko.
To były jego ostatnie słowa. Ciało ogarnęły drgawki, a oczy błysnęły białkami nim upadł cały we własnej krwi na deski sceny.
Powoli i ledwo dostrzegalnie kiwnęłam głową. Ciężko to zrozumieć, ale wybaczyłam.
-Och, jeden mniej - skwitował to wszystko mój ojciec.
Z niedowierzaniem spojrzałam na niego. Nie mogłam uwierzyć, że kiedyś ta osoba była dla mnie prawdziwym ojcem. Choć nienawidziłam go czasami ze względu na to jak traktował Cinnę, to nadal był to mój rodzic. Pokręciłam głową. To chyba nie dzieje się naprawdę. To musi być sen, bo przecież byłam na pogrzebie całej rodziny i dobitnie mi powiedziano, że jestem sama. Jego nie powinno tu być.
-Panie Vaught, proszę się uspokoić. Załatwmy tę sprawę jak dorośli ludzie. Odłóżmy broń, wypuśćmy tych biednych ludzi do domów i porozmawiajmy - prawie znów się rozpłakałam na dźwięk głosu Levy.
-Nie mam zamiaru nigdzie się stąd ruszać - odparł uparty Xander, choć zwróconych w niego było mnóstwo karabinów.
Wycelowałam do niego z jego własnego pistoletu. Zmagałam się z jedną z najważniejszych decyzji w moim życiu. Wiedziałam, że tylko ja mogłam zakończyć tę szopkę. I mimo wszystko planowałam wyjść  z tego żywo.
-Pójdziesz dobrowolnie czy chcesz opuścić ten dystrykt w trumnie? - zapytałam zachrypniętym, ale pewnym siebie głosem.




Cóż... wracam po świętach, w nowym roku z nowym rozdziałem. Jestem z niego dumna, powiem Wam. Po tak długiej blokadzie jaką odczuwałam przez ostatni czas w końcu coś napisałam. I do tego to ma ręce i nogi. No po prostu chcę mi się płakać. I nie tylko z powodu Gabriela :D
Chciałabym Wam podziękować, bo zrobiliście mi naprawdę fajny prezent na święta. Ponad 10 000 wyświetleń! Och, jestem wniebowzięta. :)
Dedykuję tej rozdział mojej najukochańszej Phoenix, która razem ze mną przeżywała moje załamanie wenowe i rozumiała mnie we wszystkim! Dzięki, kochana! :D
Zapraszam do wyrażenia opinii, co mi bardzo pomoże w pisaniu kolejnego rozdziału. Bo to dzięki Wam i Waszemu wsparciu powstał dzisiejszy rozdział. Tylko nadal nie mogę zrozumieć, dlaczego podejrzewaliście biednego Quinna o zdradę :D
 Mam nadzieję, że jakoś trzymacie się w nowym roku i właśnie! Chciałabym Wam złożyć spóźnione życzenia, aby ten 2015 rok był lepszy od tego minionego oraz aby spotkało Was jak najwięcej przyjemności i powodzeń. :)
Niech los zawsze Wam sprzyja!


piątek, 19 grudnia 2014

Część druga: Rozdział 10

Uśmiechnęłam się słabo do mężczyzny siedzącego na przeciwko mnie. Nie znałam prawie nikogo z zajmujących miejsce na wprost. Byli to ludzie Levy, która przyprowadziła ze sobą grupę dwudziestu uzbrojonych po zęby żołnierzy. Obok mnie siedziała Venus, a dalej Blux, Haymitch, Johanna, Katniss, Peeta i Gale.
Miejsce po lewej stronie Haymitcha zajmowała kobieta, której w ogóle nie kojarzyłam. Na kolanach miała wielką żołnierską torbę oznaczoną czerwonym krzyżem. Najwidoczniej była to apteczka. Oprócz tego w pochwie przypasanej do paska od spodni miała srebrny pistolet. Była naprawdę śliczna.
Abernathy wstał i zaklaskał. Mógł spokojnie stać w poduszkowcu, ponieważ ledwo można było odczuć, że lecimy. Każdy zwrócił spojrzenie na mężczyznę, który chrząknął i zaczął mówić:
-Chyba każdy z Was ma świadomość, że możemy zginąć na tej misji. Zostaliście powiadomieni o tym, a jednak tutaj jesteście. Naszym celem jest uwolnienie tych biednych ludzi. Nasza szanowna pani prezydent nie chce nam pomóc, ale bardzo doceniamy to, że nam pomagacie. Teraz wyznaczę kilka osób, które pójdą ze mną do komory obok i dopracujemy nasz plan - którego nie ma, dodałam w myślach.
-Levy, Gale, Johanna, Aria, Katniss, Blux, Venus i Cinnybel ruszcie się.
Wstaliśmy i skierowaliśmy się do małych drzwi po prawej stronie. Ukryty był tam mały pokój, w którym stały krzesła i mały stół. Usiedliśmy wokół niego. Wymienialiśmy się spojrzeniami, nie wiadomo był kto miał zacząć. Levy odrzuciła swoje czarne włosy na plecy i rozpoczęła.
-Nie ma żadnego planu, prawda? - uśmiechnęła się pod nosem kpiąco.
Reszta pokręciła głowami.
-Myślę, że powinniśmy porozstawiać naszych ludzi na dachach. W razie czego któryś może zdjąć Gabriela albo kogoś z jego grupy. Musimy za wszelką cenę uwolnić tych ludzi. Paylor przesłała już mi jeden filmik, który przesłał jej Lawrence. Zginęło kilkanaście osób. Robi się nieprzyjemnie - ciągnęła z błyskiem w oku.
Przyjrzałam się jej uważnie. W centrum uwagi czuła się jak we własnym żywiole. Była urodzonym dowódcą.
-Dobry pomysł - poparła ją Katniss.
-Wydaję mi się, że powinniśmy zrobić zamieszanie gdzieś na obrzeżach miasta. Wtedy Gabriel pozbędzie się większości ludzi, aby zdusić chaos w zarodku - zaproponował Gale.
-Myślicie, że jest taki głupi? - zapytała kobieta, która najwidoczniej miała na imię Aria.
Wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni. Stała u boku Haymitcha, dumna i wyprostowana w czarnym uniformie. Mężnie znosiła nasze spojrzenia.
-Po prostu uważam, że on domyśli się, że Kapiol coś kombinuje - dodała Aria.
-A może wywołamy pożar? - powiedział Blux, coraz bardziej ożywiony. - Wtedy będzie musiał kogoś tam wysłać by zapobiec spalenia całego miasta.
-Jak mielibyśmy rozniecić pożar tak, aby wyglądało to na przypadek? - zadał pytanie Peeta.
-Przecież on wyrywał ludzi z domów podczas ich codziennych zadań, jakaś kobieta mogła zapomnieć zakręcić gaz albo iskra z komina poszła i zaczął płonąć dom - odpowiedział Blux.
Haymitch ze zmarszczonym czołem śledził przebieg rozmowy. W pewnym momencie pochylił się i powiedział cicho do Arii:
-Chyba robię się na to już za stary.
Zaśmiała się cicho, ale zaraz znów włączyła się do ożywionej dyskusji.
Zamyśliłam się. Myślami wędrowałam do Quinna. Strasznie za nim tęskniłam. Chciałabym przy nim być i trzymać go za rękę. Miałam ogromną nadzieję, że już się obudził i ma się dobrze. Bałam się o niego, a zostawiając go moje serce cały czas roztrzaskiwało się na miliony odłamków. Może jestem samolubna, ale cieszyłabym się gdyby był tutaj ze mną.
Dopiero moje imię i krzyk Haymitcha wyrwał mnie z głębi mojego umysłu.
-Nie zgadzam się! Za dużo już miała do czynienia z tym człowiekiem - protestował oburzony Abernathy, którego Aria próbowała bezskutecznie przywrócić do porządku.
-Nie okłamujmy się, Hay. Ona jest w tej misji kluczem. Bez niej nasz plan spłonie na panewce. Kiedy żołnierze Gabriela będą biec ugasić ogień, ona po tym jak złapiemy i zwiążemy jego ludzi, odwróci jego uwagę swoją osobą - powiedziała poważnie Levy.
-Nie mów na mnie Hay - warknął Haymitch. - To jest nie do pomyślenia. Cinnybel już dużo przeszła, a wy jeszcze dodajecie jej zmartwień. Mieliśmy jej pomóc, a nie wysyłać na pewną śmierć!
-Przecież nasi ludzie będą na dachach! - wykrzyknęła Levy, wstając gwałtownie. - Jeżeli chcesz mogę być jak najbliżej, nawet skontaktuje się z naszym człowiekiem w szeregach Gabriela.
-Mamy tam naszego? - zdziwiła się większość osób obecnych w sali.
-Owszem - odezwała się Johanna.
-Kto to? - zapytałam.
-Hunter - odpowiedziała Levy.
Otworzyłam usta ze zdziwnia. Venus i Blux zaczerpnęli głośno powietrza. Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi, ale po ostatniej konfrontacji Johanny z Hunterem, było to nawet prawdopodobne. Ucieszyłam się nawet, że jest po naszej stronie.
-Nadal się nie zgadzam by ona się narażała - wymamrotał Haymitch.
-Och, wybacz, ale ja zrobię to, o co mnie proszą. Nie jesteś moim ojcem, by decydować za mnie - powiedziałam.
W jego oczach dostrzegłam ból, który szybko stłumił. Zacisnął drżące dłonie w pięści i zły odparł:
-Owszem, ale to jest niebezpieczne. Nie chcę, żebyś tam szła zupełnie sama.
-Spokojnie. Obiecałam uratować tych ludzi i nie załamię obietnicy. Poza tym mam niewyrównane rachunki z Gabrielem - popatrzyłam mu w oczy błagalnie, aby przestał spierać się ze mną, tylko po prostu wspierał mnie w moich działaniach.
Westchnął ciężko i kiwnął głową ledwo dostrzegalnie.
-Więc ustalone. Plan jest taki, że lądujemy w Dziewiątce. Grupa dwunastu osób idzie ze mną i za wszelką cenę dostajemy się niepostrzeżenie na dachy budynków, które otaczają plac główny, gdzie znajdują się wszyscy mieszkańcy dystryktu. Inni idą wzniecić pożar i kryją się gdzieś w pobliżu oczekując ludzi Gabriela. Gdy nadchodzą, obezwładniają ich i wtedy ich związują, zostawiają w jakimś magazynie bez broni i gaszą pożar. Jak najszybciej bez zbędnego hałasu dostają się na plac i szykują się do rozbrojenia żołnierzy pilnujących ludzi. W tym czasie Cinnybel zagaduje Gabriela i próbuje przyciągać jego uwagę jak najdłużej. Wtedy łapiemy pana Lawrenca i wracamy do Kapitolu, zostawiając porządek w Dziewiątce - podsumowała Levy.
Pokiwaliśmy głowami i wróciliśmy do głownego pomieszczenia, w którym panowała lekka atmosfera niepokoju. Gdy żołnierze zobaczyli swojego dowódce rozpromienili się, a ledwo zauważalny strach zniknął z ich twarzy. Naprawdę bardzo szanują Levy i są jej oddani. A przecież dopiero niedawno awansowała na przywódce ich oddziału.
Levy wszystko im przekazała. Po chwili usłyszeliśmy głos pilota, informujący nas, że zaczynamy lądować. Trochę trzęsło, ale naprawdę niewiele.
Wyszliśmy w ciemną noc na pole. Pszenica wokół falowała pod wpływem lekkiego wiaterku. W oddali stały pojedyncze domy, gdzie nie paliło się żadne światło. Na lewo widziałam lekką łunę światła, jedynego miasta w dystrykcie, które  sterroryzował Gabriel.
Spojrzałam w niebo. Czułam, że dzisiaj coś się wydarzy. Miałam wielką nadzieję, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Odgrywam dzisiaj swoją rolę życia, ale tym razem stawką nie jest moja własna egzystencja, ale wiele istnień, które obiecałam ocalić.

Stałam w cieniu budynku, który mieścił się obok głównego placu. Przylegając do ściany, obserwowałam wszystko co działo się w miejscu przede mną.
Oglądałam plecy jednego ze strażników. Miał na sobie biały uniform i czarną opaskę na czole. Trzymał w ręce czarny karabin. Nie był Strażnikiem Pokoju. Wielu jego kolegów stało na brzegach wielkiej grupy ludzi stojącej na środku placu. Mieszkańcy dystryktu stłoczeni jeden obok drugiego, mieli na twarzy strach i rozpacz. Kilkanaście ciał leżało na bruku. Obok stały płaczące kobiety, szlochające małe dzieci i załamani mężczyźni. Jedno trzyletnie dziecko siedziało na piersi swojego taty i klepało go po policzku zakrwawionymi rękami, mówiąc spanikowanym głosem: "Obudź się, tatusiu. Musimy znaleźć mamusię". Do oczu napłynęły mi łzy, które próbowałam odpędzić mruganiem. Na przeciwko tłumu postawiono scenę z mikrofonami i krzesłem. Był to chyba sprzęt używany podczas Dożynek. Na podwyższeniu nie było nikogo oprócz dwóch żołnierzy Gabriela, którzy swobodnie sobie rozmawiali.
Spojrzałam w górę. Nigdzie nie widziałam Levy, która miała mi się pokazać na skraju dachu, gdy wszyscy będą na swoich miejscach. Nad budynkami powoli zaczął się unosić szary dym, trochę słabo widoczny w ciemności. Dopiero, kiedy wybuchły płomienie, nad najbliższymi budynkami pokazała się świetlista łuna.
Tłum zaczął szeptać między sobą. Zaraz jakaś kobieta krzyknęła: "Pożar!". Wszyscy rozmawiali między sobą. Każda z przedstawicielek płci żeńskiej niepokoiła się, że to jej dom płonie, bo w pośpiechu zapomniały wyłączyć żelazka czy ugasić ognia.
Drzwi do Pałacu Sprawiedliwości otworzyły się gwałtownie i na scenę szybkim krokiem wszedł Gabriel w asyście dwóch żołnierzy. Rzucił okiem na tłum, potem na dym i płomienie strzelające pod niebo. Pstryknął, a jeden z żołnierzy pochylił się, aby posłuchać co ma do powiedzenia jego szef. Po chwili pokiwał głową i wskazał na coś palcem. Połowa strażników, która pilnowała grupę mieszkańców na placu odeszła ze swoich stanowisk i pomaszerowała w stronę pożaru.
Gdy oddalili się już dostatecznie daleko, Gabriel uśmiechnął się i podszedł do mikrofonu. Tłum wstrzymał oddech przestraszony.
-Witam ponownie. Zapraszam na kolejną rundkę. Marcel, Over, Pollic i Mett do mnie - rzekł z uroczym, nie pasującym do sytuacji uśmiechem.
Wywołani mężczyźni podnieśli swoje karabiny i wystrzelili jedną salwę strzałów w górę. Weszli na scenę i stanęli obok swojego dowódcy. Potem wycelowali swoją broń w tłum.
Wstrzymałam oddech. Kręciłam gwałtownie głową. Musiałam coś zrobić.
Gabriel dał sygnał do strzału.
Wyznaczeni żołnierze, zaczęli strzelać w tłum.
Jeden pocisk trafił małego chłopczyka, który umarł próbując obudzić swojego martwego ojca. Oczy wypełniły mi się łzami. Zaczęłam wrzeszczeć.
Wybiegłam z mojej kryjówki.
-Stop! Przestańcie! - krzyczałam.
Gabriel zmarszczył brwi i kazał zaprzestać strzałów.
Chciałam podbiec do tego trzylatka i jakoś go godnie pożegnać, ale zatrzymała mnie lufa karabinu, wymierzona prosto w moje czoło.
Kierowałam się powoli w stronę sceny.
-Jak możesz zabijać tych niewinnych ludzi? - szlochałam. - Wypuść ich.
Gabriel zaśmiał się cicho.
-Prosiłem o audiencje prezydent Paylor, a przysłała mi tutaj smarkacza - wymamrotał.
-Wypuść ich! - ponowiłam swoje żądanie, wchodząc na stopnie prowadzące do Gabriela.
Nikt mnie nie zatrzymał. Jedynie lufy karabinów śledziły moje ruchy. Przystanęłam jakieś trzy metry przed Lawrencem.
-Jesteś tutaj sama? - zapytał.
Otarłam łzy i uniosłam wysoko podbródek. Posłałam mu najbardziej paskudne spojrzenie na jakie było mnie stać.
-Jestem - przytaknęłam. - A teraz opanuj się i wypuść tych ludzi.
Starałam się być nieugięta, ale te pełne nadziei oczy mieszkańców Dziewiątki wlepione we mnie bardzo mnie rozpraszają.
-Przykro mi, ale nie będę z tobą rozmawiać. Chcę tylko i wyłącznie targować się z Paylor o władze. Nic więcej. Ona odda nam władze, wtedy wszystkich wypuścimy. Zmienimy Panem, co do joty. Będzie to piękne i silne państwo - rozmarzony podniósł wzrok do nieba.
-Gadasz jak Snow. Wtedy Panem było słabe i podzielone. Sterroryzowane, szczerze mówiąc. Teraz robisz to samo z Dziewiątką - odparłam.
-Chcemy po prostu tego co nam się należy - powiedział Gabriel.
-Należy? - wykrzyknęłam kpiąco.
-Tak, należy - odparł inny głos za mną.
Zamarłam przerażona. Odwróciłam się i zaniemówiłam. W głowie mi się zakręciło, a powietrze nie mogło dostać się do płuc, ponieważ wstrzymałam oddech.
To nie może być on. Niemożliwe, że to on właśnie stał przede mną. Miałam nadzieję, że to tylko sen albo halucynacje. Ale nadzieja jest matką głupich.
 
 
 
 
 
Znów totalny brak weny, ale coś udało mi się naskrobać specjalnie dla Was na początek przerwy świątecznej jako taki mały prezent :D
Mam nadzieję, że się podoba i przepraszam, że w tamtym tygodniu nic nie dodałam, ale miałam załamanie wenowe i ani wyrazu nie napisałam. :P
Więc życzę Wam wesołych świąt, wszystkiego najlepszego i szczęśliwego nowego roku! :D
Niech los zawsze Wam sprzyja ;3